w młodszych klasach gimnazjum nazywali go Justynką. On sam nie zdawał sobie sprawy z jaką wyrazistością jego oczy odzwierciadlają każdy jego nastrój, każde uczucie. Najczęściej miały wyraz rozmarzony i wówczas naprawdę przypominał dziewczynę. Gdy jednak wpadał w gniew, lub był usposobiony radośnie, właśnie dzięki zmianie wyrazu oczu zmieniał się wręcz nie do poznania.
Prawie nie pamiętał matki, która umarła, gdy miał lat siedem, ale wiedział, że jest do niej bardzo podobny. W gabinecie ojca wisiał ogromny jej portret. Matka Justyna była z pochodzenia Ormianką i po niej odziedziczył kolor włosów i śniadą, matową cerę i oczy. Odziedziczył też tę miękkość w obejściu, która tak łatwo jednała mu życzliwość ludzką. A bez niej nie umiałby żyć. Może dlatego że leżało to w jego naturze, a może z przyzwyczajenia. Nigdy nie miał żadnego wroga, nie spotykał nawet niechętnych sobie ludzi. Wszyscy odnosili się doń serdecznie i z sympatią. I może dlatego nigdy też nie miał — przyjaciela.
W nim samym była jakaś granica, jakaś strefa otoczona wysokim murem, poza który nie chciał, nie mógł wpuścić nikogo, nawet ojca. Przyjaźnił się z wieloma kolegami, lecz były to przyjaźnie zewnętrzne, powierzchowne, automatyczne, zrodzone nie z potrzeby uczuciowej lecz z braku przeszkód do zbliżenia się. To też zbliżenie się nigdy nie mogło być całkowite, nie sięgało do osobistego rezerwatu.
I teraz nagle spotkał człowieka. Spędził z nim zaledwie kilkanaście godzin, a już gotów był otworzyć przed nim wszystkie bramy do najosobistszych, do najstaranniej strzeżonych swoich uczuć i myśli, przeżyć i marzeń. Tak, to musiała być przyjaźń: bezgraniczna ufność, gotowość do wszelkich poświęceń do wszelkich ofiar…
W milczeniu ściskał rękę Marka, a Marek czytał to wszystko w jego oczach. I jeżeli nic nie powiedział, jeżeli nie uściskał Justyna, to tylko dlatego, że uważał za rzecz niemęską, za rzecz niemal nieprzyzwoitą okazywanie jakichkolwiek uczuć, a już tym bardziej czułości.
Nie pisany, nie wypowiedziany pakt jednak został zawarty, a samo życie miało go umocnić.
Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ich dziecko.djvu/15
Ta strona została uwierzytelniona.