Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ich dziecko.djvu/158

Ta strona została uwierzytelniona.

Skręcił w jakąś boczną uliczkę i wszedł do małej restauracyjki. Tu było pusto. Usiadł przy stoliku obitym obdrapaną ceratą i rzucił kelnerowi:
— Wódki.
— Przekąseczki jakie szanowny pan uważa?…
— Wszystko jedno.
Gdy w dwie godziny później wracał do hotelu, miasto już ucichło, połowę latarń zgaszono. Długo dzwonił, nim zaspany portier otworzył mu drzwi. Zataczając się, wszedł na czwarte piętro i w ubraniu rzucił się na łóżko. Lecz nie mógł zasnąć. Mózg zdawał się nie podlegać działaniu alkoholu. Ani świadomość.
W pokoiku było nieznośnie duszno. Z trudem wstał, otworzył okno. Na dole w sinawym świetle gazowej latarni leżał zaśmiecony odpadkami całego dnia bruk.
— Najmniej dwadzieścia metrów — obliczył w myśli i usiadł na niskim parapecie. — Jedno pochylenie się wystarczy.
Zaśmiał się głośno. Przymknął oczy. Oto leci, spada, coraz szybciej… Jak zdumiewająco prędko zbliża się doń ten bruk… I nagle czyjeś ręce i czyjeś oczy i jakiś krzyk… To oni tam na dole Justyn i Monika…
Ocknął się. Poczuł ból w ręku. Palce krwawiły silnie. Widoczne na nich były ślady zębów. W ustach też miał smak krwi. Oprzytomniał zupełnie. Rozebrał się, umył się zimną wodą i położył się do łóżka.
Nazajutrz rano zszedł do portierni, wyszukał w spisie telefonów numer i zadzwonił:
— Czy mogę mówić z panem wiceministrem Jakobickim?… Tu Marek Domaszewicz… Nie, w prywatnej sprawie…
Po chwili odezwał się w słuchawce głos Jakobickiego. Po serdecznych powitaniach Marek powiedział:
— Wybacz, ale mam do ciebie prośbę. Wpadłem do Warszawy jak po ogień. Rozumiesz, żniwa na karku, a muszę, za wszelką cenę muszę dziś jeszcze wyjechać do Belgii, na jeden dzień. Czy ty nie mógłbyś mi załatwić sprawy paszportu zagranicznego?… Tak?… No, serdecznie ci dziękuję. Za pół godziny będę u ciebie. Do widzenia.