Z tarasu małej kawiarenki, a właściwie z chodnika, na którym ustawiono stoliki i trzcinowe fotele, widać było cały rynek, ten najpiękniejszy rynek na świecie, z kamiennej koronki i dzikiego wina. Od miesiąca, odkąd przyjechał do Brugges i zamieszkał przy ulicy świętego Leonarda w pensjonacie wdowy van Taepen, Justyn co dzień przychodził tu przed wieczorem i godzinami wpatrywał się w te cuda. Ani jedna kartka w szkicowniku, chociaż stale zabierał go ze sobą, nie była zużyta.
— Jeszcze nie, jeszcze nie — za każdym razem odkładał ołówek. — Jeszcze nie wczułem się do reszty w muzykę kształtów… Tu poza doskonałością form jest przecie cała przepaść treści…
I teraz, chociaż czerwonawe światło zachodzącego słońca z bajeczną wspaniałością ubarwiło kamienne koronki, wydobywając z nich fantastycznie piękne reliefy, nie zaczął szkicować. Właśnie z rozczarowaniem chował ołówek, gdy usłyszał za sobą znajomy głosik synka pani Taepen:
— Do pana przyszedł jeden pan, przyprowadziłem go tu.
Obejrzał się zdumiony: — za chłopcem stał Marek.
— Marku! — zawołał. — Nie wierzę oczom!
— Uwierz tedy dotykowi — uśmiechnął się Domaszewicz i wyciągnął doń rękę.
Justyn oburącz ścisnął dłoń przyjaciela. W pierwszej chwili zapomniał o wszystkim. Przepełniła go tylko radość, że oto widzi go znowu, że jest z nim.
— Marku, jak to cudownie, żeś przyjechał! Nie marzyłem nawet o tym! Czemuś nie depeszował?
— Wyrwałem się dość niespodziewanie. No i na krótko.
— O nie. Niepuszczę cię — zaoponował Justyn. — Boże! Jak ja się za tobą stęskniłem. Muszę ci pokazać to niezrównane miasto, musimy pojechać do Gandawy, do… Ale słuchaj, gdzieś ty się zatrzymał? W tym pensjonacie, gdzie mieszkam, są wolne pokoje. Ale tyś pewno głodny?… To świetnie się składa. Właśnie za pół godziny u pani van Taepen jest obiad.