— Chętnie wezmę w nim udział — uśmiechnął się Marek.
Justyn zapłacił kelnerowi i poszli. Po drodze Justyn nie przestawał mówić. Zasypywał przyjaciela informacjami, datami, zachwytami nad każdym mijanym budynkiem.
— Czy jeszcze magistrat tutejszy nie zaangażował cię na cicerone‘a? — żartował Marek.
Przed samym wejściem do pensjonatu, Justyn nagle zatrzymał się:
— Marku, — zapytał. — Ale ty przyjechałeś z jaką sprawą?…
— Tak, ale pomówimy o tym później. Po obiedzie.
— Dobrze.
Zresztą w jadalni przy stole, gdzie wprawdzie nie było oprócz nich dwóch nikogo, ktoby znał język polski, nie mogliby i tak mówić ze sobą. Towarzystwo było wesołe, swobodne i chociaż międzynarodowe, zupełnie jednak zgrane. Dwaj malarze włoscy, potwornie kalecząc francuszczyznę, umieli jednak porozumiewać się z angielską rzeźbiarką, a brazylijski powieściopisarz łamaną niemczyzną prowadził zawziętą dyskusję z duńskim pastorem i z hiszpańskim hrabią, którzy z kolei — odwoływali się do ogólnego referendum. Obu przyjaciół szybko wciągnięto do rozmowy.
Przy sposobności Justyn załatwił z gospodynią sprawę noclegu dla Domaszewicza. Gdy jednak wstali od stołu, okazało się, że przeznaczony dlań pokój właśnie sprząta się, wobec czego Justyn musiał zaprosić Marka do swego. Nie był z tego zadowolony, a nawet czuł wielkie zakłopotanie: w swoim pokoju miał wszystkie ściany zawieszone szkicami Moniki. Tych rysunków i portretów było zbyt wiele, by mógł je dostatecznie szybko usunąć i gdzieś ukryć. Pocieszał się tylko myślą:
— Ostatecznie Marek nie będzie miał niespodzianki. Przecie on i tak domyśla się od dawna wszystkiego.
Pomimo to Justyn zapalił u siebie tylko małą lampę na biurku w nadziei, iż przyjaciel nie zauważy od razu wszystkich rysunków. Stało się jednak inaczej. Marek zaraz po wejściu do pokoju rozejrzał się i zatrzymawszy się przed jednym ze szkiców, wyobrażającym Monikę w stroju do konnej jazdy, powiedział zupełnie spokojnie:
Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ich dziecko.djvu/160
Ta strona została uwierzytelniona.