Umilkł na chwilę i znowu odezwał się jeszcze spokojniejszym, jeszcze zimniejszym tonem:
— Swoją strategią osiągnąłeś najgorsze skutki. Widziałem teraz Monikę. Wygląda jak po ciężkiej chorobie. Ty też jesteś podobniejszy do uciekiniera ze szpitala niż do człowieka normalnego. Ja musiałem w najgorętszym okresie gospodarskim wyjechać z Zapola, by cię szukać. A sprawa przecież jest jasna. Ty kochasz ją, ona ciebie. Nie wyobrażasz chyba sobie, bym ciskał na nią gromy za niestałość, a ciebie posądzał o podstęp. Splot okoliczności i tyle.
— Straszny splot… — szepnął Justyn.
— Nie trzeba przesadzać.
— Widzisz w tym przesadę Marku? — z jakąś nadzieją w głosie zapytał Justyn.
— Oczywiście — Marek powoli gasił papierosa. — Oczywiście. Po pierwsze Monika nigdy niczego mi nie obiecywała, a pewną skłonność, którą mi okazywała, patrząc trzeźwo, od początku powinienem był zaliczyć do gatunku sympatii, przyjaźni i podobnych uczuć. Co do ciebie, Justynie, nie dziwię się, żeś nieświadomie ją pokochał. Nie potrzebujesz mi też przysięgać, żeś nic nie zrobił dla zdobycia jej serca. Sam to wiem i sam powinienem był to przewidzieć. Twoja uroda wywarła na niej, jak mi to sama mówiła, gdy cię poznała, silne wrażenie, reszty dopełniła poezja, którą żyjesz, a która wywiera na natury takie, jak natura Moniki bardzo wielki wpływ. Słowem, nie ma tu co analizować. Stało się to, co było nieuniknione. Kochacie się i było nonsensem nie wyciągnąć z tego logicznych wniosków.
Justyn poczuł zamęt w głowie:
— Co przez to chcesz powiedzieć?…
— Co?… A no to, żeście się powinni pobrać.
Justyn zerwał się i prawie krzyknął:
— Nigdy! Słyszysz! Nigdy!
— Uspokój się, Justynie. Możemy przecież mówić bez scen dramatycznych. Wytłómacz że mi dlaczego nigdy?
— Bo nigdy, nawet za cenę mego największego szczęścia, nie potrafię w egoistyczny sposób ograbić cię z twego…
Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ich dziecko.djvu/162
Ta strona została uwierzytelniona.