Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ich dziecko.djvu/163

Ta strona została uwierzytelniona.

— …z mego — dokończył Marek, którego nie ma i być nie może.
Poklepał Justyna po ramieniu i dodał:
— Nie bądź że dzieckiem. Gdybyś tak był pewien tego, jak ja, że Monika mnie nie pokocha, nie gadałbyś takich absurdów.
— Chociażby! — upierał się Justyn.
— Aha, więc twoja kalkulacja jest taka: bądźmy raczej nieszczęśliwi wszyscy troje, niżby dwoje z nas mogło zdobyć szczęście?
— A tak!
— No, to jesteś wariatem.
— Nie, po stokroć nie! Marku, czy ty możesz sobie wyobrazić, że w tych warunkach zaznałbym chociaż godzinę szczęścia, że może być dla mnie szczęście przy świadomości twojej krzywdy, twojej tragedii? Nie, Marku, było by to stokroć gorsze niż moje dzisiejsze cierpienia. Postępujesz bardzo szlachetnie, nigdy ci tego nie zapomnę. Ale jeśli ty jesteś dość silny, by taką ofiarę ponieść, ja czuję się za słaby, by ją przyjąć. Nie, Marku… nie. Czyż tak mało mnie znasz, że jadąc tu, bodaj przez chwilę łudziłeś się, że ja…
— Poczekaj — przerwał Marek. — Zapominasz o Monice. Zapominasz, że swoim uporem zamykasz i jej drogę do szczęścia.
— Nie zamykam, bo przecież ja jej szczęścia dać bym nie mógł. Każda nasza chwila byłaby zatruta goryczą, byłaby nasiąknięta pamięcią twojego bólu… Nie, Marku, nie.
W pokoju zapanowała cisza. Tylko przez otwarte okna dolatywał dźwięk jakiejś wesołej melodii wyciąganej czyjąś niewprawną ręką na skrzypcach. Po chwili zegar na pobliskiej wieży wybił dziewięć głębokich, metalicznych uderzeń.
— Wiesz co, Justynie? — odezwał się wreszcie Marek. — Zawsze byłeś egzaltowany i skłonny do przesady w ocenie uczuć, zwłaszcza uczuć ludzi innych. Tam, gdzie oni byli zadowoleni, dopatrywałeś się entuzjazmu, tam, gdzie martwili się, widziałeś rozpacz… Wszystko w największym nasileniu, w nasileniu niedostępnym dla normalnych śmiertelników.
— Co przez to chcesz powiedzieć?