zostać, by nagadać się, lecz Marek wyprawił go zaraz, tłumacząc się zmęczeniem i sennością.
Nie mogąc wysiedzieć u siebie, Justyn wybiegł na miasto. Ulice były prawie puste. Obywatele tego czcigodnego miasta wcześnie kładli się spać. Nieliczni przechodnie mijali Justyna, spoglądając nań z zaciekawieniem. Samotny młody człowiek włóczący się przy księżycu z rozpromienioną twarzą i mówiący głośno do siebie w jakimś obcym języku, nie należał tu do widoków częstych.
Niespodziewanie Justynowi przyszła do głowy myśl:
— Zadepeszuję!
Zirytował go też trochę przymus przeczekania przy podniesionym moście na kanale. Kanałem, płaski, do kalosza podobny holownik z trudem i bardzo wolno ciągnął długi różaniec wyładowanych barek. Wreszcie spuszczono most. W urzędzie pocztowym dyżurny telegrafista przyjął depeszę:
„Kocham do szaleństwa. Jestem najszczęśliwszy z ludzi. Jutro rano wyjeżdżam do Warszawy razem z Markiem. Serce moje jest przy Tobie. Wszystko wytłumaczę. Kocham, kocham, kocham. Twój na zawsze Justyn“.
Flegmatyczny urzędnik, jakiś poczciwy Flamandczyk, przejrzał niezrozumiały dla siebie tekst, a widząc podniecenie nadawcy, zwrócił mu uwagę:
— Tu przy końcu to samo słowo „koszam“, jest powtórzone trzy razy, czy to nie pomyłka?
Justyn wybuchnął śmiechem:
— Ależ tak! — zawołał. — Trzeba je powtórzyć co najmniej sześć razy. Pozwoli pan, dopiszę.
— Dziwny język — mruknął urzędnik.
— Nie język, lecz słowo! Gdy powiem panu, co oznacza, zrozumie pan od razu, dlaczego należy je powtarzać?
— Cóż oznacza? — z niedowierzaniem zapytał Flamandczyk.
Justyn pochylił się do jego ucha jakby zwierzał mu jakąś wielką tajemnicę i powiedział:
— Po francusku to znaczy: je t‘aime, a w pańskim języku: ik beminu!
Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ich dziecko.djvu/166
Ta strona została uwierzytelniona.