— Ach! — uspokoił się urzędnik i jego szeroka twarz rozpłynęła się w uśmiechu. — Gratuluję panu.
Justyn z entuzjazmem potrząsał jego rękę i byłby go wyściskał, gdyby mógł przez okienko doń się dostać. W rezultacie zapomniał zapłacić za depeszę i wołanie urzędnika zawróciło go od drzwi.
Nazajutrz wyjechali wczesnym rankiem. Justyn, siedząc w przedziale wagonu, przechodził prawdziwe męczarnie. Mógł mówić tylko o jednym: — o Monice. Ponieważ Marek kilkakrotnie zmieniał temat, nie wypadało już doń wracać.
W zachowaniu się Marka w stosunku do siebie nie dostrzegł wszakże żadnej różnicy. Po dawnemu dzielił się z nim wrażeniami, troskami gospodarskimi, planami. Swobodnie opowiadał o siostrze, o sąsiadach, o stosunkach.
W Poznaniu pożegnał Justyna i wysiadł, wyjaśniając, że musi tu zatrzymać się na dwa lub trzy dni, by zapoznać się z hodowlą bydła i nierogacizny.
Justyn tak był zajęty myślami o spotkaniu Moniki, że nie wydało mu się dziwne to, że podczas żniw Domaszewicz przeciąga swój pobyt poza Zapolem. Pożegnali się serdecznie, przy czym Marek obiecał oczywiście wpaść po drodze do Warszawy, obiecał też przyjechać specjalnie na ślub Justyna i Moniki.
Nie dotrzymał wszakże ani jednej, ani drugiej obietnicy. W kilka dni po rozstaniu się z przyjacielem, zawiadomił go listownie, że coś tam stanęło na przeszkodzie jego zamiarom i że musiał wprost jechać do Zapola.
Nie przyjechał też na ślub, który odbył się w dwa miesiące później. Przesłał bardzo serdeczne życzenia i wyekskuzował się bronchitem.
Ślub zresztą odbył się w najściślejszym gronie z udziałem zaledwie kilku osób z najbliższej rodziny. Ze względu na żałobę Justyna nie mogło być mowy o uroczystej ceremonii. Państwo młodzi nie pragnęli jej wcale. Zbyt byli pochłonięci swym szczęściem i zbyt zakochani w sobie, zbyt nie nasyceni swoją bliskością.
Wprost od ołtarza młoda para pojechała na dworzec kolejowy, udając się w podróż poślubną i na długo rozstając się z kra-
Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ich dziecko.djvu/167
Ta strona została uwierzytelniona.