Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ich dziecko.djvu/173

Ta strona została uwierzytelniona.

rozumieli siebie, by Marek mógł to ukryć przed Justynem i by Justyn nie wiedział, że Marek zdaje sobie sprawę z intencyj przyjaciela.
Justyn w jednym tylko się omylił: — zbyt wielką ufność pokładał w niwelującą działalność czasu. Spodziewał się, że w Zapolu od Janki i od innych dowie się, jeżeli nie o matrimonialnych, to chociażby o romantycznych sprawach Marka. I zawiódł się. To też przestał się martwić tym, że Monikę, z powodu jej niedyspozycji, musiał zostawić w Warszawie.
Przed zachodem słońca, Stefan zaczął się żegnać. Do domu miał „trzy mile z hakiem“, a chciał tam być przed nocą, by sprawdzić, czy przygotowania do jutrzejszej uroczystości idą sprawnie. Ślub miał się odbyć w Brohiczynie, w tamtejszym kościele parafialnym, a wesele w Brohiczyńskim pałacu, dlatego, zaś nie w Zapolu, że matka Stefana, bardzo już w latach posunięta staruszka, nie opuszczała domu. Rzeczy z wyprawą Janki, wysłano przed paru dniami, a ona sama z bratem i Justynem miała tam jechać nazajutrz rano.
Po pożegnaniu Stefana i po kolacji, Marek przeprosił siostrę i gościa.
— Wybaczcie, że zostawiam was, ale przyszedł pisarz i gorzelany. Muszę z nimi zrobić rachunki i wydać szczegółowe dyspozycje na dwa dni.
Justyn z Janką zostali sami. Siedzieli na tarasie rozmawiając przeważnie o pracy Justyna. Janka interesowała się wszystkim, pytała co buduje, co projektuje, co zamierza. Po godzinie zobaczyli gorzelanego i pisarza, wychodzących z kancelarii.
— O, już konferencja skończona — z zadowoleniem zauważył Justyn. — Jak to dobrze, że Marek już się z tym uporał. Zdążymy się z nim nagadać.
— Chyba już nie przyjdzie — bez nacisku powiedziała Janka. — On wcześnie chodzi spać.
— Ale jeszcze nie śpi — zaoponował Justyn, wskazując okna pierwszego piętra. Pomimo grubych zasłon, przez kilka szczelin przebijało się światło.
Justyn wstał:
—Zajrzę do niego.
— Niech pan nie idzie — powstrzymała go Janka.