miejcy pokładli się i kryjąc się za nierówności gruntu, strzelali zawzięcie. Odezwały się też ich karabiny maszynowe. Nad głowami Domaszewicza i Kielskiego zaświstały kule. Jedna z nich uderzywszy w krawędź leju, zasypała piaskiem oczy Justynowi, który parę minut stracił na wydobycie go spod powiek.
Grzechotanie karabinów bolszewickich nagle ustało. Gromkie urrraaa!… wyrzucone przez tysiąc piersi rozległo się echem.
— Idą do ataku — krzyknął Domaszewicz.
Szli rzeczywiście już nie tyralierą lecz ławą. Maszynka Domaszewicza pracowała bez przerwy. Salwy z okopów stawały się coraz częstsze. Trup padał gęsto. Wreszcie bolszewicy nie wytrzymali ognia i zaczęli bezładnie cofać się.
— Dzięki Bogu — otarł spocone czoło Justyn.
— Nie bój się, zaraz wrócą — pocieszył go Marek.
Nie upłynęło i dziesięciu minut, gdy nieprzyjaciel ponowił atak. Tym razem zdołał dotrzeć niemal pod sam pagórek. Wszakże pięć granatów ręcznych wystarczyło, by w linii zrobić poważną wyrwę.
— Jeszcze nie tym razem, towarzysze — mruknął kapral.
I posłał za odstępującymi nową serię.
— Gdybyśmy mieli choćby byle jakie zasieki z drutu kolczastego — powiedział po chwili — byłoby tu jak u Pana Boga za piecem.
— Czy myślisz, że jeszcze wrócą? — z niedowierzaniem zapytał Justyn.
— Jak amen w pacierzu.
Tak zaczęła się ta noc. Bolszewicy zrywali się co kilkanaście minut do ataku z rosnącym uporem i z coraz większą wściekłością. Za każdym razem zostawiając wielu poległych musieli się cofać.
Po paru dopiero godzinach ich dowódcy zorientowali się, że nigdy nie zdobędą okopów, póki nie zgniotą flankowych gniazd. Wtedy dla Justyna i Marka nastało prawdziwe piekło. Na szczęście i w okopach zrozumiano sytuację, toteż w krytycznym momencie kompania cały ogień skierowała ku wzgórzu.
Sześć razy Domaszewicz i Kielski byli już przekonani, że nic ich ocalić nie zdoła i sześć razy bolszewicy cofali się w ostatniej chwili.
Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ich dziecko.djvu/18
Ta strona została uwierzytelniona.