Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ich dziecko.djvu/180

Ta strona została uwierzytelniona.

chować smutek ten dla siebie, wolała mu oszczędzić tego zmartwienia…
Przez pamięć Justyna przebiegło kilka zasłyszanych przykładów. Nigdy nie interesował się tymi sprawami, ale przecież obijały mu się czasami o uszy wiadomości bliżej lub dalej dotyczące tego tematu. Słyszał tedy, że wskutek pewnych niedokładności fizycznych, wskutek pewnego niedopasowania się morfologicznego, pewnych rozbieżności fizjologicznych, niektóre pary małżeńskie nie mogą mieć dzieci.
Wydało mu się to jednak nonsensem w odniesieniu do Moniki i do niego.
W każdym razie, tak, czy owak, nie widział w tym beznadziejnej sytuacji.
— Najlepiej będzie wprost i otwarcie z Moniką o tym pomówić — zdecydował się.
Tymczasem bal się skończył. Przed pałac zajeżdżały powozy i samochody. Większość gości wyjeżdżała. Reszta rozeszła się do pokojów gościnnych. Służba zabrała się do sprzątania. Justyn poszedł do siebie. Mógł jeszcze przespać się dwie czy trzy godziny, lecz postanowił tylko przebrać się i wyjść na przechadzkę.
W parku nad stawem spotkał Domaszewicza:
— Widzę, Marku — powiedział — że i ty się nie kładziesz. Piękny ranek.
— Tak. Wspominała mi Janka, że wyjeżdżasz?
— W południe.
— Liczyłem na to, że wrócimy do Zapola i że zostaniesz u mnie chociaż na kilka dni.
Justyn rozłożył ręce:
— Niestety. Wiesz, że mam obowiązki, zaczęte roboty…
— Szkoda.
Rozmowa nie kleiła się.
— A ty — zaczął Justyn — będziesz teraz nudził się w Zapolu?
— Mam dość pracy.
— Jednak zupełna samotność… Spodziewam się, że przynajmniej w zimie przyjedziesz na dłuższy czas do Warszawy.
Marek odpowiedział zdawkowo: