Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ich dziecko.djvu/181

Ta strona została uwierzytelniona.

— Będę się starał.
Z ust ich padały nic nie znaczące zdania, a jednocześnie ich myśli przeprowadzały zupełnie inny dialog.
— Dlaczego mnie odpychasz, Marku! — myślał Justyn. — Dlaczego chcesz odsunąć się ode mnie? Przecie tobie samemu z tym ciężko?
A Marek wyczuwał to, co myśli Justyn i odpowiadał bez bez słów:
— Ciężko, strasznie ciężko. Lecz zrozum, że to jest silniejsze od mojej woli.
— Ale dlaczego?
Nie mam na świecie nikogo bliższego od ciebie, Justynie, ale nie mam też nikogo dalszego. Czyż ty tego nie rozumiesz?
— Owszem, Marku, ale to niesprawiedliwe! Cóż ja zawiniłem? — mówiła myśl Justyna — Zamykasz mi usta, a tak bym pragnął zwierzyć ci się z moich zmartwień, z moich trosk…
— Nie, nie, Justynie! Nie dotykaj tych spraw. Wiem, chciałbyś mówić ze mną o niej, ale to jest zbyt dla mnie bolesne…
— Ja potrafiłbym dla ciebie zrobić więcej, niż dla samego siebie, Marku!
— Ja też, ja też… Ale chwilami zdaje mi się, iż mógłbym cię też zabić. Nie dręcz mnie swoją obecnością. Czyż nie widzisz, iż przeliczyłem się ze swymi siłami?
— Ale jednak nie możesz, Marku, nie zdołasz zabić w sobie przyjaźni do mnie!…
— Tak, nie mogę i to jak nóż tkwi mi w sercu.
Szli klonową aleją wśród spadających z szelestem pożółkłych liści i milczeli. W ich ruchach i w ich twarzach był spokój. Ktoś, kto z daleka zobaczyłby ich, gotów byłby przysiądz, że w tym ciepłym spokojnym poranku jesiennym dwaj milczący przyjaciele również toną w spokoju i przyjaźni.
Ale z nich każdy wiedział, co się dzieje w duszy drugiego i wiedział, że jakkolwiek starałby się myśli swoje ukryć, drugi je odczuje i odgadnie tak, jak i sam żadnej z nich zataić nie zdoła.
Była to męka dla obu, a zwłaszcza dla Marka nie do wy-