Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ich dziecko.djvu/182

Ta strona została uwierzytelniona.

trzymania. Toteż gdy z daleka zobaczyli zajeżdżające po Justyna konie i służącego znoszącego do powozu jego walizki, odetchnęli z ulgą.
— Ucałuj ode mnie ręce żony — z uprzejmym uśmiechem mówił Marek. — Spodziewam się, że jej niedyspozycja szybko minie.
— Dziękuję ci. Monika często o tobie wspomina. I bardzo żałowała, iż nie mogła ze mną przyjechać.
— Zawsze była bardzo miła — konwencjonalnie zakończył Marek.
Uścisnęli sobie ręce, ucałowali się w oba policzki, starym zwyczajem poklepali się po ramionach i Justyn zajął miejsce w powozie. Konie ruszyły.
Justyn przeżuwał w sobie gorycz takiego rozstania z przyjacielem, lecz jasny poranek, wesoły wygląd pól, pogodny błękit nieba, wkrótce zrobiły swoje.
— Przecież kiedyś wyleczy się z tego uczucia, zakocha się w innej… Ożeni się… A wtedy i przyjaźń nasza odżyje — myślał.
I przypomniał sobie te kochane zacne wysiłki Marka, który tak troskliwie obmyślał przed czterema laty sposoby ratowania przyjaciela od nieszczęsnej namiętności do Dolly. Z opowiadań Moniki wiedział, jakie to listy pisał do niej Marek wówczas, jak obmyślał reżyserję. Cały wyjazd do Kopanki okazał się jego pomysłem. Proponował Monice, by zabrała tam którąś ze swych koleżanek…
— Czy teraz — zastanowił się Justyn — nie jest moim obowiązkiem zatroszczyć się o jego szczęście? Trzeba mu znaleźć dziewczynę, która zdoła go zainteresować… Siedząc na wsi, zbyt mały ma wybór.
Projekt ten ożywił bieg myśli Justyna. Oczywiście, że powinien tym się zająć i może tu liczyć na pomoc Moniki. Jej zdumiewającą intuicję oddać tu może olbrzymie usługi. Monika instynktem wyczuje, jaka panna może zająć Marka…
W wagonie było prawie pusto. Znalazł nie zajęty przedział i rozlokował się.
— Tak, zwierzę się z tych kłopotów Monice – postanowił