sobie, a w dodatku Monika tak gruntownie, tak dogłębnie znała go, że musiał aż uciec się do dość niewinnego zresztą kłamstwa i winę swego nastroju zwalić na reminiscencje z pobytu na Polesiu.
— Widzisz — tłumaczył — Nieznośne jest dla mnie to, iż czuję, jak zrywają się nici naszej przyjaźni z Markiem. Póki jesteśmy od siebie daleko, ton każdego listu można czuć i interpretować rozmaicie. Ale z bliska rozwiewają się wszystkie złudzenia.
Opowiadał jej o tym dużo, a ona wypytywała. Jeżeli zaś w tych rozmowach ani razu nie padło jedno bodaj słowo, które dotknęło by bezpośrednio przyczyny zmian, jakie w Marku zaszły, to dlatego, że zarówno Monika, jak i Justyn pomimo wszystko nie umieli zapomnieć o tym, że ich szczęście wyrosło na krzywdzie wyrządzonej Markowi, na wyrządzonej oczywiście nie przez nich, lecz przez los, przez fatum, przez przeznaczenie.
Justyn znowu wpadł w wir swojej pracy. Poza opracowaniem zamówień zajęty był przygotowaniem projektów własnej willi. Ich sytuacja materialna poprawiała się w szybkim tempie i mogli już o tym myśleć. Pierwiastkowe szkice były już wykończone.
— Wprawdzie daleko tej willi będzie do mego zaczarowanego zamku, którym zdobyłem twoje złote serduszko — mówił, tuląc Monikę, zapatrzoną w wielki arkusz z rysunkiem — ale i to nie jest zbyt brzydkie.
— Byle z tobą, byle razem — uśmiechała się Monika. — To gotowam mieszkać w kiosku z wodą sodową.
Ale Justyn spochmurniał:
— Tak. Moniko… Oto jak rzeczywistość odbiega od marzeń. Mnie nigdy nie pokochałabyś może, gdyby nie ów zamek. Wszystko w marzeniach wygląda pięknie, a w życiu…
— Justynie! Czyż w naszym życiu nie ma tego piękna z twego zaczarowanego zamku!?
— Piękno… Zapewne. Ale czy piękno jest wszystkiem? Piękno jest refleksem, tak refleksem naszych dusz, jak zorza refleksem słońca. Zorza ubarwi ci wspaniale zwykłe szare
Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ich dziecko.djvu/184
Ta strona została uwierzytelniona.