Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ich dziecko.djvu/187

Ta strona została uwierzytelniona.

— Justyn uśmiechał się z przymusem, usiłując zamaskować wszystkie te uczucia, które napełniły go znowu smutkiem i niepokojem.
— Istotnie, bardzo miłe dziecko — powiedział.
Głosu jednak nie mógł zupełnie opanować i w jego brzmieniu Monika natychmiast wyczuła ton tak bardzo kontrastujący z jej uniesieniem. Postawiła małą na ziemi i zapytała:
— A może ty jesteś niezadowolony, że ją tu sprowadziłam?
Zgasła od razu i w jej oczach zjawiła się obawa.
— Broń Boże! — pośpiesznie zaprotestował Justyn. — Dlaczego mam być niezadowolony. Bardzo mi przyjemnie. To rzeczywiście śliczne dziecko. Czyjeż to?
— Tej szwaczki z góry. Pozwoliła mi zabrać Małgosię na kilka godzin. Jeśli jednak ty się gniewasz…
— Moniko! Cóż znowu! Powtarzam ci, że cieszę się. Masz przynajmniej jakąś rozrywkę.
— Jeżeli ci jednak sprawia jakąś przykrość…
— Najmniejszej.
By rozwiać jej podejrzenia sam wziął dziewczynkę na ręce, lecz dziecko zaczęło płakać, wobec czego oddał ją Monice.
— Idź do pani — powiedział trochę zażenowany i czym prędzej wyszedł z pokoju.
Przy kolacji sam wrócił do tego tematu:
— Mogłabyś częściej zabierać do siebie tę małą. Przypuszczam, iż jej matka, jako kobieta pracująca, będzie ci nawet wdzięczna za to.
Lecz Monika najniespodziewaniej posmutniała.
— Nie, kochanie — powiedziała patrząc w talerz. — Lepiej nie.
— Ależ dlaczego. Zapewniam cię, że nie sprawia mi to żadnej przykrości.
— Wiem, ale chodzi mi o inną rzecz.
— O cóż?
— Widzisz, obawiam się, że zbyt ją pokocham, że zanadto się do niej przywiążę.
— Więc cóż to szkodzi?
— Ty tego nie rozumiesz. Przecie Małgosia ma własną matkę.