Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ich dziecko.djvu/194

Ta strona została uwierzytelniona.

— Sądziłem — bąknął, brzydząc się swojej nieszczerości, — że i ty nie miałabyś nic przeciwko temu…
Zarzuciła mu ręce na szyję i rozpłakała się:
— Ależ… to największe, to jedyne… moje marzenie — mówiła wśród szlochu. — Ukrywałam to przed tobą, ale teraz, gdy ty sam… Boże, Boże… Dlaczego my nie mamy dziecka! Justynie!… Ja byłam u wielu lekarzy… Nie gniewaj się na mnie… Nie wspominałam ci o tym… bo… bo…
I zalewała się łzami. Justyn tulił ją do siebie, czuł wyraźniej niż kiedykolwiek dotychczas że bez wahania gotów byłby dla niej na wszystko, na największe poświęcenie, na śmierć nawet, jeżeli ceną swojej śmierci mógłby dać jej szczęście, którego tak pragnęła.
Drętwiało mu serce, gdy słyszał jej płacz, gdy czuł jej rozedrgane w szlochu piersi przy sobie.
— Nie płacz, jedyna, nie płacz.... — powtarzał.
— Justynie, Justynie…
— No widzisz — perswadował łagodnie — Bóg nas dotychczas nie obdarzył tą łaską, ale może kiedyś…
Głos mu się załamał. Zacisnął szczęki i starał się opanować własne rozczulenie nad nią, nad sobą, nad tym nieszczęściem, na które nie było żadnego sposobu.
Po długim milczeniu, gdy już i Monika zaczęła się uspakajać, odezwał się znowu:
— A cobyś na to powiedziała, gdybyśmy adoptowali jakąś malutką sierotkę?…
Odsunęła się od niego i ze zdumieniem spojrzała mu w oczy:
— Jakto sierotkę?
— Wiele ludzi robi w ten sposób. Nie mając własnych dzieci biorą za swoje cudze.
— Cudze?
— No tak. — Justyn starał się mówić najcieplejszym tonem. — Wiele jest sierot, podrzutków, dzieci biednych rodziców, których nie stać na wychowanie dziecka. Można mieć nawet duży wybór. Najlepiej wziąć sierotkę bez nazwiska, niemowlę kilkumiesięczne, lub roczne i adoptować. To wcale nie jest rzeczą rzadką.
— I ty chciałbyś wziąć takie dziecko? — pytała zdziwiona.