Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ich dziecko.djvu/200

Ta strona została uwierzytelniona.

— Pan inżynier też jest żonaty. A przecież pan kamieniem w domu nie siedzi. Bo tak kalkuluję, po co człowiek jest stworzony: czy co do pracy, czy do pilnowania kobity?…
— Nie chodzi o pilnowanie, panie Soból. Chodzi o to, by znaleźć dla niej więcej czasu. Pan za wiele pracuje. Rozumie pan, co chcę powiedzieć?
— Czemu nie. Rozumiem.
— Otóż panu praca sprawia przyjemność, a żona skazana jest na samotność. Nie mówię, by pana miało to spotkać, ale często się zdarza, że wreszcie kobieta znajdzie sobie towarzysza bardziej dbałego o nią i co wtedy?… Rzuci męża i pójdzie z tamtym.
— Pójdzie?… A no, to niech idzie. Za taką, co pójdzie, to niewarto nawet obejrzeć się. Plunąć za nią nie warto. Jakto? Człowiek dla niej haruje, a ona przez to go rzuci?… Co taka warta?
— Może go nie rzucić, ale będzie go zdradzać.
— No to co?… Nie takie ważne rzeczy. Byle wstydu człowiekowi nie robiła.
— Tak można mówić o kochance, nie o żonie — zaoponował Justyn. — Bo niech pan weźmie pod uwagę, panie Soból, że gdyby wszyscy w ten sposób myśleli, to żaden ojciec nie miałby pewności, że jest ojcem swoich dzieci.
Majster uśmiechnął się:
— Pewno, że to prawda. Ale skąd można wiedzieć. Ot i ja mam dwoje. A czy to moje, czy mi kto pomógł, choćbym na głowie stawał, to i tak pewności mieć nie mogę. O tych rzeczach to i myśleć nie trzeba, panie inżynierze, bo jak człowiek zacznie myśleć, to życie sobie zatruje. Życie zatruje, a nic nie zmieni. A i to, panu inżynierowi powiem, że jakbym się, nie daj Boże, dowiedział, że mój Staś, czy moja Józia, nie ze mnie jest, to i tak dziecka bym przecie z domu nie wyrzucił, bo już przyzwyczaiłem się do tych smarkaczy. Co tam, panie inżynierze, głowę sobie takimi rzeczami zawracać. Zdrowie pana inżyniera.
Wypili jeszcze dwa kieliszki i Justyn pojechał do domu.
Rozmowa z Sobolem silne na nim wywarła wrażenie. Dotychczas nigdy nie zastanawiał się nad tymi zagadnieniami,