Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ich dziecko.djvu/208

Ta strona została uwierzytelniona.

kochając jednego mężczyznę i kochając go naprawdę, może… że tak powiem… znaleźć satysfakcję w… towarzystwie innego…
— Przecie to takie proste!
— Nie dla mnie.
Pani Kasia spojrzała nań wesoło:
— Czy pan nigdy nie zdradził żony?
— Nigdy, proszę pani. Nigdy nie odczuwałem najmniejszej ku temu ochoty.
— Wierzę panu, ale w takim razie ręczę, że nigdy też nie rozstawaliście się na czas dłuższy.
— To prawda — przyznał. — Ale upewniam panią, że nawet najdłuższe rozstanie…
— No, no — przerwała — niech pan nie przesadza!
— W tym nie ma przesady.
— Radzę spróbować, a wtedy mówić — upierała się. — Naturalnie jest to kwestia temperamentu. Jednym dość byłoby tygodnia, innych zmógłby dopiero miesiąc, czy dwa. Niech pan siebie wystawi na próbę. Radzę.
Wzruszył ramionami:
— Dziękuję pani, ale z rady nie skorzystam. I nie zmienię też swego zdania. Gdy się kogoś głęboko kocha, zdrada jest w ogóle nie do pomyślenia.
Pani Kasia zniecierpliwiła się:
— Ach! Zdrada, zdrada! Cóż to za wielkie słowo! Po co wpadać w sugestię, takich przytłaczających wyrazów, takich gorszących określeń, które już brzmią jak potępiający wyrok.
— Jakież inne znajdzie pani słowo? — zapytał nie bez ironii?
— Jakie? — Nie wiem… Płochość… lekkomyślność… zapomnienie się. Zresztą nie chodzi o słowo, lecz o treść. Zdrada byłaby wówczas, gdybym pokochała innego, albo gdybym przynajmniej wolała go od męża.
— Z tego wynika, że pani jednak woli męża niż… tego pana?
— Niż Zaleskiego?…
Pani Kasia wybuchnęła głośnym, szyderczym śmiechem, którego długo nie mogła powstrzymać.
— Ależ panie! Jakże mogę porównać tego otłuszczonego