Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ich dziecko.djvu/211

Ta strona została uwierzytelniona.

Zaśmiał się ironicznie:
— Innymi słowy dajesz mi do wyboru: albo szubienicę, albo gilotynę.
— Więc byłoby ci obojętne, czy stracisz mnie na zawsze, czy tylko…
— Proszę cię! — przerwał z wybuchem. — Nawet takie przypuszczenie jest dla mnie zbyt bolesne i zbyt obraża ciebie, bym mógł tego słuchać!
Monika posmutniała:
— Przecie ja w ogóle nie dopuszczam takiej ewentualności.
— Więc dlaczego, dlaczego o tym mówisz?! — krzyknął.
— Bo chcę, byś zrozumiał panią Kasię. Sama ją potępiam, lecz i w potępieniu musi być miara. Jestem przekonana, że większość kobiet nie zdobyłaby się na taką zdradę człowieka kochanego. Ale ona jest zbyt lekkomyślna, zbyt impulsywna....
— W moim języku nazywa się to inaczej — przerwał.
— Jednak chodzi tylko o skutki. A sam widziałeś jak są szczęśliwi.
— Chodzi o skutki?… Więc dobrze. Zgadzam się, przypuśćmy, że zgadzam się z tym punktem widzenia. Ale nie bierzesz w takim razie pod uwagę, że i skutki tu mogą być tragiczne. Mogą być wręcz okropne!…
— Nie rozumiem cię, o czym mówisz?…
Już miał na końcu języka to, co — jak teraz spostrzegł — najbardziej go w całej sprawie dręczyło. Już chciał powiedzieć, że pani Horbowska może urodzić swemu mężowi dziecko, które nie będzie jego dzieckiem… Powstrzymał się w ostatniej chwili i zamilkł.
— Co może być okropne? — powtórzyła pytanie Monika.
— Nie, nie… Właściwie… — usiłował znaleźć, choć wybieg. — Tak, mówiłem już o tym… Zresztą naprawdę mam już dość tego tematu, naprawdę dość.
— Jak chcesz, kochanie — przesunęła palcami po jego włosach. Dajmy już temu spokój. Zresztą już późno. Pójdziemy najlepiej spać.
Justyn jednak był zbyt zdenerwowany, a ponieważ chciał to ukryć przed Moniką, powiedział: