Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ich dziecko.djvu/230

Ta strona została uwierzytelniona.

I na pozór między Monikę a Justynem wszystko zostało po staremu.
W połowie sierpnia, gdy już przygotowani byli do wyjazdu nadeszła radosna wieść. Justyn wraz z inżynierem Kalendą, z którym najczęściej współpracował, otrzymali pierwszą nagrodę w konkursie na projekt wielkiego kompleksu gmachów publicznych. Poza zaszczytem, poza sławą, którą to zwycięstwo Justynowi przyniosło, pierwsza nagroda oznaczała ogromne dochody, gdyż w myśl statutu konkursowego jej zdobywca otrzymał zamówienie na całokształt robót budowlanych.
Radość Moniki nie miała granic:
— Boże! Jak to cudownie! Będziemy teraz bogaci i wiesz co musisz zrobić?
— Co?
— Wybudować swój zaczarowany zamek.
Zaśmiał się.
— Nie, kochanie. Na taki zamek znacznie, znacznie więcej pieniędzy potrzeba, ale ja mam inny projekt.
— Jaki?
— Zrobimy wielką podróż.
— Podróż?
— Tak. Luksusową podróż. Morze Śródziemne, Algier, Maroko, Egipt, Grecja, może nawet Indie i Chiny. Stać nas teraz na to. Będziemy zatrzymywać się w najlepszych hotelach, będziemy robić wycieczki samochodowe, słowem kilka miesięcy spędzimy beztrosko, a ja przy sposobności przeprowadzę studia nad architekturą miejscową. No jakże, podoba ci się to?
— Bardzo. Jestem zachwycona.
— No widzisz.
— A to budowanie pozwoli ci wyjechać na tak długo?
— Oczywiście. Przecie to już jest dział Kalendy. Zresztą w razie potrzeby, gdy zajdzie konieczność mojej obecności w kraju, to zostawię cię na kilka dni. Komunikacja samolotowa jest już prawie wszędzie.
Tegoż dnia wyjechali do Warszawy i natychmiast po przyjeździe Justyn zabrał się gorączkowo do załatwienia formalności w związku z wynikiem konkursu. Miało to mu zająć kilka tygodni lecz przeciągnęło się niemal do połowy września.