Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ich dziecko.djvu/238

Ta strona została uwierzytelniona.

współczuła mu serdecznie, lecz chciała, lecz musiała dowiedzieć się całej prawdy:
— Justynie, jakie to są podstawy? — zapytała z naciskiem.
— O Boże! Są różne. — Rozmaite… Chociażby to, że nigdy nie miałem dzieci, chociaż utrzymywałem stosunki z jedną kobietą…
— To jeszcze niczego nie dowodzi.
— Wiele dowodzi!…
— Przykro mi, że nie chcesz być ze mną szczery — powiedziała ze smutkiem.
Justyn odwrócił się do okna. Jakże mógł powiedzieć jej prawdę. Byłoby to ruiną wszystkich jego planów, wypracowanych z taką męką z takim zaparciem się swych najgorętszych uczuć, planów subtelnych jak filigran i jak filigran kruchych, które musiałyby załamać się pod ciężarem jednego słowa niebacznie rzuconego.
Już dawno zżył się z świadomością tego, że jest bezpłodny i mógłby teraz powiedzieć to Monice. Jeżeli zaś tego nie robił, to jedynie w tej nadziei, że kiedyś, gdy Monika nareszcie będzie miała dziecko, on będzie mógł przed nią udawać wiarę, że jest jego ojcem. Dlatego też nie wolno mu było szczerze i po prostu powiedzieć prawdy.
Z drugiej strony musiało zależeć Justynowi na podkopaniu wszelkich resztek nadziei, jakimi mogła jeszcze łudzić się Monika. Zależało mu na skróceniu tej podróży, która była dlań drogą krzyżową, pasmem dobrowolnie wyszukiwanych i pielęgnowanych udręczeń. Ile razy w ciągu miesięcy zostawił Monikę. z innym poto, by siedzieć godzinami w jakiejś nędznej cukierence, lub bez celu włóczyć się pustymi ulicami obcego miasta, powtarzając:
— Niech się już stanie, niech się popełni…
Ale nie stawało się nic. Monika wprawdzie chętniej niż na początku zgadzała się na tego rodzaju rozstania z mężem, łaskawiej i uprzejmiej traktowała przygodnych wielbicieli, lecz na tym się wszystko kończyło.
— To niepodobna — myślał — by ona nie odczuwała moich intencyj, niepodobna, by nie zastanawiała się nad moim postępowaniem.