Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ich dziecko.djvu/244

Ta strona została uwierzytelniona.

Monika zawahała się, później zaśmiała się trochę nienaturalnie:
— Może to dzieciństwo… Ale lubię przyglądać się fotografii Marka, która stoi na twoim biurku.
— No — uśmiechnął się z przymusem — o to nie mogę być zazdrosny. Sam często patrzę na tę fotografię. Jest na niej bardzo ładny.
— On nie jest ładny — zaprzeczyła. — On tylko jest bardzo męski.
— O tak — przyznał Justyn i szybko dodał: — No, ale już druga. Patrz, świta za oknami. Moja maleńka jest bardzo zmęczona i będzie dobrze spała…
— Strasznie dobrze.
— I przyśni się jej coś miłego — powiedział całując ją w czoło.
— Tak — zabawnie kiwnęła główką. — Przyśnisz mi się ty.
— Nie dość mnie masz na jawie, kochanie?
— Nigdy nie dość! Nigdy!


ROZDZIAŁ XIV

Warszawa na wiosnę ma takie uroki, których w żadnej innej porze nie osiąga. Zielenią się liczne skwery, zielenią się drzewa wzdłuż ulic, stary ogród Saski rozbrzmiewa radosnym gwarem dziecięcym, długie zaś aleje Ujazdowskie zdają się ciągnąć w nieskończoność zielonym tunelem.
Wieczorami całe aleje są pełne wiosny. Wiosna szumi w wierzchołkach drzew, przepływa powiewami ciepłego powietrza, zapachem bzów z ogrodów, śmieje się tysiącami uśmiechów. Wszystko co w mieście jest młode, wszystko co w mieście jest żywe, wszystko co w mieście jest radosne, spragnione i świeże, wyruszyło tu na wielkie spotkanie. Dziewczęta w barwnych sukienkach, chłopcy w jasnych ubraniach… Aż tłoczno, aż gęsto, aż głośno od śmiechów, nawoływań okrzyków. Biją szybko młode serca, iskrzą się młode oczy, rozchylają się młode usta w szeptach tych słodkich tajemnic, tak nowych i tak banalnych, jak banalną i nową jest sama wiosna.