Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ich dziecko.djvu/248

Ta strona została uwierzytelniona.

Justyn ma zamiar też wkrótce kupić samochód. Wtedy nauczę się prowadzić.
Justyn odwrócił się do niej:
— Mogłabyś i teraz nauczyć się. Poprosisz Marka, a jeżeli on zechce…
— Zechciałbyś?
— O, z całą przyjemnością.
— Naprawdę? — ucieszyła się.
— To nie jest wcale takie kłopotliwe…
— Dziękuję ci, Marku.
Justyn dodał:
— A wyobrażam sobie, jak łatwo się nauczy. Marek ma wielkie zdolności pedagogiczne, jeżeli chodzi o zaznajomienie kogoś z mechanizmami.
Monika zdziwiła się:
— A skąd ty o tym wiesz?
— Skąd wiem? — zaśmiał się Justyn. — Bo nauczył mnie w parę godzin obchodzić się z pewną maszynką.
— Z jaką maszynką?
Marek uśmiechnął się:
— Justyn mówi o karabinie maszynowym.
— Brr… — wstrząsnęła się Monika. Tego wcale nie chciałabym umieć. W ogóle mam nieprzezwyciężony strach przed wszelkimi narzędziami śmierci.
— Jeżeli o to chodzi — zauważył Marek — samochód jest nie gorszym narzędziem śmierci od kulomiotu. Ta tylko różnica, że kulomiot jest niebezpieczny, gdy się z nim umiemy obchodzić, auto zaś wtedy, gdy nie umiemy.
Wieczorami Marek po dawnemu zamykał się u siebie na górze. Justyn, którego ulokowano również na piętrze, nieraz jednak do późnej nocy słyszał kroki przyjaciela. Ile wszakże razy pukał do jego drzwi, kroki milkły i nie było żadnej odpowiedzi. Pokoje Janki, dziecinny i Moniki były na dole.
Stefan wyjechał wcześniej, gdyż musiał jeszcze wpaść na jeden dzień do siebie, by przed dłuższą nieobecnością rozmówić się z rządcą.
Justyn wyjeżdżał nazajutrz. Mógł wprawdzie zostać dłużej, lecz nie chciał.