moich męczarni tak, czy inaczej, tak czy inaczej! Pani wie, czym była ta nasza podróż?… Wie pani?… A Monika nie zdobędzie się nigdy na wniknięcie w to moje piekło, na decyzję… Zapewne, to moja wina. Może powinienem jej powiedzieć wprost i wyraźnie… — Ale ja nie jestem do tego zdolny! Ja tego nie potrafię…
— Proszę się uspokoić, panie Justynie — powiedziała ciepłym serdecznym tonem. — Wiele rzeczy teraz widzę wyraźniej i proszę mi wierzyć, że znajdę sposób, by pańskim cierpieniom sprawić ulgę. Niech pan jedzie i proszę starać się w ogóle o tym nie myśleć…
Urwała, a po chwili powiedziała z naciskiem:
— Jednak sądzę, że powinien pan przynajmniej dwa, trzy razy w ciągu lata wpaść do Zapola bodaj na jeden dzień… Panie Justynie! Bodaj na jedną noc! Niech się pan nad tym zastanowi. A teraz jeszcze to: jeżeli uznam to za potrzebne, napiszę do pana.
Ucałował jej ręce:
— Dziękuję, bardzo dziękuję.
— Co to? Już się żegnasz? — rozległ się głos Moniki. Schodziła właśnie na dół.
— To było takie pożegnanie wstępne — z uśmiechem mówiła Janka.
Po kolacji, przy której wszyscy silili się na dobry humor wsłuchani w parskanie koni, oczekujących już przed gankiem, Justyn zaczął się żegnać z wielkim pośpiechem.
Gdy powóz ruszył i skręcił za rozrośnięte bujnie krzewy bzu i spirei, konie przeszły w równy kłus. Od dworu dolatywało dalekie i coraz dalsze szczekanie psów, aż wreszcie całkiem ucichło.
Justyn zdjął czapkę i chusteczką otarł czoło. Odczuł wielką ulgę jakby udało mu się wydostać spod podejrzliwych spojrzeń, z których każde zdawało się przenikać go na wskroś i potępiać. Odczuł ulgę i zmęczenie, ogromne obezwładniające zmęczenie, graniczące prawie z zatratą wszelkich chęci, wszelkich pragnień, wszelkich uczuć człowieka żywego.
Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ich dziecko.djvu/252
Ta strona została uwierzytelniona.