Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ich dziecko.djvu/258

Ta strona została uwierzytelniona.

— To wielkie nieszczęście i zdaje się, że już nic mu nie pomoże.
Monika oburzyła się:
— Nie wierzę w to. Jak nawet możesz coś podobnego mówić! Trzeba go ratować. Oczywiście natychmiast po tamtym pożarze rozmawiałaś z nim o tym?
Janka wzruszyła ramionami:
— Czyż nie znasz Marka?…
— Jakto?
— Czy wyobrażasz sobie, że pozwoliłby mi dokończyć zdania, gdybym tylko zaczęła o tym mówić?… Moja droga. Zyskałabym tylko to, że odsunąłby się ode mnie tak, jak odsunął się od wszystkich. Zamykałby się i przede mną, możeby mnie nawet znienawidził. I tak cierpiał bardzo, że mimo woli wykryłam jego tajemnicę. A mówić o tym?… Nawet nie próbowałam. Nie przebaczyłby mi tego nigdy. Czyż nie wiesz jaki on jest skryty?
— Więc nie zrobiłaś nic, w ogóle nic?
— Nie pozostało mi nic innego, jak milczeć?
— To niepodobieństwo, to okropne. Już wiem, co zrobię. Zaraz napiszę o tym do Justyna. Justyn powinien nań wpłynąć, Justyn nie zawaha się, chociażby miał się mu narazić. Przecież nie można pozwolić, by zginął!… I to jak!… Straszne. Marek i to, Boże!…
Była zupełnie wytrącona z równowagi.
— Wiesz, Janko, że to twoja wina! — zawołała.
— Moja?
— Tak. Wybacz, że ci to powiem. Ale nie wolno ci było milczeć. Pozwalasz mu popadać coraz głębiej w ten nałóg, bo nie chcesz go zranić. To egoizm. Powinnaś! To twój obowiązek. Bez względu na skutki. Twój, jako siostry i Justyna, jako przyjaciela. Wy tylko możecie rozmówić się z nim i wpłynąć nań. Obrazi się to trudno, ale trzeba go ratować za wszelką cenę i tylko wy możecie to zrobić.
Janka spojrzała na nią i uśmiechnęła się smutno:
— Mylisz się.
— Jakto mylę się?