Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ich dziecko.djvu/259

Ta strona została uwierzytelniona.

— Ani twój mąż, ani ja nic tu pomóc nie możemy… Możesz tylko ty.
— Ja? — z przestrachem zawołała Monika.
— Tylko ty — spokojnie powtórzyła Janka.
Stały naprzeciw siebie patrząc sobie w oczy. Wreszcie Monika zapytała cicho:
— Chyba nie sądzisz, że… że on mnie wciąż… że on przeze mnie…
— Czy nie sądzę?… Zastanów się.
Monika przetarła czoło.
— Boże! — szepnęła.
— Ty jedna możesz mówić o tym z Markiem. Tobie jednej na to pozwoli, ciebie jednej… usłucha, w każdym razie wysłucha.
W tej chwili zobaczyła Marka. Szedł przez gazon ku domowi.
— Chodźmy stąd — powiedziała. — Nie powinien nas tu zastać. Nie powinien w ogóle domyślić się, żeśmy rozmawiały o tym. Pójdziemy do mnie.
— Dobrze — zgodziła się Monika.
W hallu spotkały Marka.
Musiał zauważyć ich zmieszanie, a zwłaszcza podniecenie Moniki, lecz zamienił z nimi kilka wesołych zdań o czymś obojętnym i poszedł do siebie.
— Biedny Marek — szepnęła Monika.
— Mnie samej — powiedziała Janka — wydawało się to wszystko z początku nieprawdopodobieństwem. Przy jego woli, przy jego charakterze… A jednak…
— Powiem mu — ożywiła się Monika. — Ja się z nim rozmówię. Tak dalej być nie może! Przecie to szaleństwo. Nie rozumiem w ogóle jak można pić ciecz tak wstrętną, jak alkohol i jeszcze doprowadzać się do takiego okropnego stanu! I poco!
— Poco?… Może po to, by zapomnieć.
— Zapomnieć?
— Tak, by zapomnieć o czymś, czego się pragnęło, z czym wiązało się wszystkie nadzieje… On nie przestał cię kochać. Moniko. Musisz być ślepa, jeżeli tego nie widzisz.