Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ich dziecko.djvu/263

Ta strona została uwierzytelniona.

Marek zaniepokoił się i zapytał:
— Co jest Monice, Janko?
— Ach, nic poważnego. Ból głowy. A raczej osłabienie. Nadmiar słońca. Nie troszcz się o to. Jutro będzie zdrowa.
— Jesteś pewna, że to nic poważniejszego?
— Najzupełniej.
— A może lepiej jednak pojechać po lekarza?
— Nie, Marku — odpowiedziała stanowczo. — To zupełnie zbyteczne.
Po kolacji powiedział:
— Muszę ją odwiedzić. Idź do niej i zapytaj, czy mogę na chwilę wejść.
— Nie, Marku. Nie trzeba. Ona woli być sama.
Mruknął coś i umilkł, potem chrząknął dwa razy, powiedział siostrze dobranoc i poszedł na górę. Janka odprowadziła go wzrokiem i westchnęła:
— Boże, poco ja żyję, poco ja żyję…
Nazajutrz od rana lał deszcz. Janka wstała później niż zwykle. Gdy wyszła do hallu, ku swemu zdumieniu zastała doktora Żerbińskiego z miasteczka. Okazało się, że Marek wczesnym rankiem wysłał po niego samochód. Lekarz wprawdzie tłumaczył się, że przyjechał jako gość, lecz Janka wiedziała, poco został sprowadzony.
Monika zjawiła się przed obiadem. Była mizerniejsza niż zwykle i uśmiechała się z widocznym przymusem. Na pytania Marka, odpowiedziała:
— Dziękuję ci. Nic mi nie było. Trochę nerwów.
Lecz w jej zachowaniu się, już w tym, że starannie unikała jego wzroku, dostrzegł coś niezwykłego i przy pierwszej sposobności szepnął lekarzowi:
— Nasza przyjaciółka, pani Monika napewno źle się czuje. Niech ją doktór w ostrożny i nie wzbudzający podejrzeń sposób wybada w rozmowie.
Lekarz jednak mimo najlepszych chęci nie mógł tego zrobić, gdyż Monika wkrótce ukazała się w nieprzemakalnym płaszczu i oznajmiła, że idzie na spacer.
— Czy pozwolisz… — zaczął Marek, chcąc zaproponować jej swoje towarzystwo, lecz ona przerwała mu: