— O nie — zaprotestowała Janka — sama sobie dam radę.
Gdy wyszła, Marek zawołał psa, który leżał dotychczas na trawniku i zaczął z nim się bawić.
Po chwili odezwał się fortepian. Janka grała swego ukochanego Chopina. Marek w milczeniu palił papierosa, pogłaskując łaszącego się Cezara. Monika wpatrywała się w aksamitną czarność nocy. Ten oświetlony taras, wnętrze hallu tonące w półmroku i dźwięki fortepianu stanowiły jedną resztkę rzeczywistego świata w bezkresie ciemności i ciszy. Czy poza tą wysepką istniało coś, naprawdę, czy wszystko rozpłynęło się, roztopiło w tej czerni… A może nie istniało, może było jedynie majaczeniem wyobraźni?…
Ostatnie tony gdzieś w wysokim rejestrze posypały się zwolnione i gubiące się jak ostatnie krople deszczu. I nagle w to milczenie uderzył mocny akord, silny, uparty, nakazujący, jak głos pobudki czy alarmu, po nim drugi, trzeci, twardo, niecierpliwie. Zdawało się, że to nie walc, lecz marsz, przy którego rytmie musi się iść naprzód, który brzmi rozkazem…
Lecz oto stopniowo miękły ostre tony, oto rytm się rozkołysał, rozkolebał, oto dźwięki stały się lekkie i zwiewne, jak muślinowe obłoczki wpadające w wir, jak atłasowe pantofelki ledwie dotykające ziemi, jak pogodna beztroska fal łagodnych…
Monika odwróciła się. Stał za nią i bez słowa otoczył ją ramieniem. I tańczyli, tańczyli jak wtedy. Tak, to był ten sam walc, tak, to był ten sam nastrój, tak, to byli oni, ci sami, tak jak wówczas, spleceni uściskiem jak wówczas jedyni na świecie.
Więc jednak wszystko było złudzeniem?… Więc jednak w tym otaczającym ich morzu ciemności nie ma nic, nic nigdy nie było?....
Podniosła głowę i ich oczy się spotykały. Nie opuściła powiek. Tak dobrze, tak bezgranicznie dobrze było pić oczami z jego oczu te wyznania, znowu te same, znowu żywe, znowu przyśpieszające tętno krwi i spływające falami drgnień wzdłuż wszystkich nerwów…
Mijały minuty, może godziny, może lata. Nie wiedzieli, gdy nagle stało się coś, czego w pierwszej chwili nie mogli zrozumieć… Coś się zmieniło, coś przestało istnieć…
Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ich dziecko.djvu/269
Ta strona została uwierzytelniona.