— Ach, tak, — uprzytomniła sobie Monika. — To fortepian umilkł, to walc się skończył.
Jeszcze przez mgnienie jedno stali nieruchomo przytuleni, a potem Marek szybko pocałował ją w rękę.
— Dziękuję — powiedział cicho.
Szybko odszedł do stołu i zapalił papierosa.
Na progu ukazała się Janka:
— Jakże się wam tańczyło? — zapytała.
Monika chciała coś odpowiedzieć, lecz nie mogła wydobyć głosu. Marek mruknął:
— Świetnie, świetnie grasz walca… Dziękujemy ci.
— Żałowałam tylko, że nie mogę was widzieć tańczących.
Marek spojrzał na zegarek.
— Pożegnam już panie — powiedział. — Późno i czas na mnie. Dobranoc Moniko, dobranoc Janko…
Pocałował je w ręce i szybko wyszedł. Obie odprowadziły go wzrokiem w milczeniu. W reszcie odezwała się Janka:
— Będzie pił.
Monika nie odpowiedziała. Wszedł służący i sprzątał ze stołu.
— Cóż mamy do roboty — powiedziała Janka. — Chodźmy też spać. Dobranoc złotko.
— Dobranoc.
W hallu rozstały się. Pokój Moniki był bliżej. Wewnątrz było duszno, nie do zniesienia duszno, pomimo otwartych okien. Otworzyła drzwi, by spowodować przeciąg.
— Chyba nie zasnę — pomyślała.
Wreszcie na tarasie i w hallu zapanowało cisza. Służący skończył sprzątanie, zgasił lampę i rozpłynął się w ciszy. Monika siedziała na brzegu łóżka. Chciała skupić myśli, lecz te, rozproszone, czepiały się jakichś niedorzecznych, nieuważnych drobiazgów. Lody były za słodkie, dlaczego ten pies nazywa się Cezar, u państwa Bormanów mały pekińczyk nazywał się Tytan. To był kontrast, śmieszny kontrast… Bluzkę niebieską trzeba dać do przeprania… Szkoda, że nie przywiozłam marsylskiego mydła… Doktór mówił, że chłopi tutejsi nie mają na mydło… Czy w ogóle myją się? Taka na przykład Walusia… Kto też
Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ich dziecko.djvu/270
Ta strona została uwierzytelniona.