był tym amantem… Musiał podrapać się w krzakach… Jaka tu cisza… tylko te kroki…
I nagle uprzytomniła sobie, że to kroki Marka.
— Będzie pił — powiedziała Janka.
I oto jakby pod jakimś potężnym podmuchem rozpierzchły się wszystkie drobiazgi, cała ta nieważna rzeczywistość. Serce niewiadomo dlaczego zatłukło się w piersi. Zerwała się i zaczęła nasłuchiwać. Kroki cichły chwilami, chwilami stawały się szybsze.
— Boże… Boże… — szepnęła i kurczowo chwyciła się poręczy łóżka, jakby w nadziei, że zdoła siebie przytrzymać tutaj.
W głowie huczało, tętno waliło coraz mocniej w skroniach. Palce stopniowo rozluźniały się. Przez moment jeszcze zawahała się na progu, a później szła szybko przez hall. Po omacku natrafiła na poręcz schodów. Na górze nie czekając nacisnęła klamkę. Drzwi były zamknięte. Zastukała gwałtownie, bardzo głośno, raz, drugi, trzeci…
Kroki ucichły. Potem zaczęły się zbliżać i rozległo się za drzwiami krótkie szorstkie:
— Kto tam?
Z trudem łapała oddech:
— Otwórz to ja… Zaraz otwórz!…
Sekunda ciszy, niesłychanie dręczącej ciszy i klucz obrócił się w zamku. Drzwi uchyliły się. Wsunęła się do środka. W smudze światła padającego z drugiego pokoju zobaczyła Marka. Stał z jedną ręką w kieszeni i z papierosem w ustach.
— Muszę… rozmówić się… z tobą — powiedziała przerywanym głosem.
Bez słowa zamknął drzwi. Nie pytając o pozwolenie przeszła do sypialni. Na stole stała do połowy wypróżniona butelka koniaku, obok szklanka…
— Marku! Dlaczego to robisz? — zapytała.
Uśmiechnął się z jakąś smutną ironią:
— Dlaczego piję?
— Tak. To przecie szaleństwo! Człowiek z twoim charakterem, z twoją wolą!… Żeby nie mógł zwalczyć tego obrzydliwego nałogu.
Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ich dziecko.djvu/271
Ta strona została uwierzytelniona.