Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ich dziecko.djvu/273

Ta strona została uwierzytelniona.

— Cóż znowu....
— Tak, to jest stopniowe samobójstwo!
— A chociażby? — wzruszył ramionami. — Czy nawet i tego mi nie wolno?… Czy nawet marzeń muszę się wyrzec?… Po co, dla kogo?…
— Chociażby dla siebie.
— Wolne żarty — parsknął śmiechem. — Zapewniam ci, że jestem sobie zupełnie nie potrzebny.
— Nie, Marku. Sam wiesz, że postępujesz źle, bardzo źle. Nie ukrywałbyś się z tym przed ludźmi, gdybyś nie potępiał swego postępowania.
— Ukrywam się, to prawda, ale nie dlatego. Po prostu nie chcę, by mieli żer dla swoich domysłów, by rozgrzebywali moje życie prywatne, by… Jak to powiedzieć poetycznie?… By rozgrzebywali wygasłe ognisko mojej przeszłości!…
Zrobił przy tym patetyczny gest ręką.
Monika spojrzała nań z wyrzutem:
— Marku! Nie wolno ci tak mówić ze mną.
W jednej chwili jego twarz ściągnęła się, z ust znikł ironiczny uśmiech. Wstał i odszedł do okna.
— Ja wiem — zaczęła nieśmiało — że nie mam żadnego prawa prosić cię o to, ale będę ci strasznie, strasznie wdzięczna, jeżeli będziesz mógł, jeżeli będziesz chciał zrobić to dla mnie. Nie dla siebie, dla mnie! Przecie ja nigdy nie zaznam spokoju z tą myślą, że ty przeze mnie zatruwasz swój organizm tym wstrętnym alkoholem, że zatruwasz sobie duszę tą wyobraźnią, o której mówiłeś. Bo to też jest trucizna. To też jest narkotyk…
— O tak — powiedział poważnie.
— Więc widzisz…
— To narkotyk, którego niesposób się wyrzec. Pomyśl tylko.
Odwrócił się do niej. Oczy mu się jarzyły:
— Pomyśl tylko — mówił prawie szeptem. — Jestem tu sam, zupełnie sam. Przychodzę zmęczony jak pies pracą, znienawidzoną pracą, bo jakże nie nienawidzieć pracy, która nikomu nie jest potrzebna! Jakże nie czuć wstrętu do życia, które nie ma żadnego celu! I oto przychodzę i piję i piję, a każdy łyk alkoholu spłukuje ze mnie tę rzeczywistość, spłukuje ten