nowo chwyciła go rozpacz. Przyglądał się teraz Monice tak, jak nie patrzał na nią nigdy. Była tylko w krótkiej niebieskiej kombinezce, odsłaniającej całe ręce, ramiona, nogi… Przez rzemyki sandałków wyglądały długie kształtne bladoróżowe palce… Pod cienkim jedwabiem rysowały się małe wypukłości jej piersi… I to wszystko mogło należeć do innego!… Inne usta okrywały pocałunkami to ciało, napawały się jego bliskością, ciepłem, posiadaniem…
Wpił się wzrokiem w źrenice Moniki szukając w nich jakby śladów owych zamgleń i gorących połysków, które znał tak dobrze. Chciał, by mu odpowiedziały na pytanie: jakie wstrząsy, jakie drżenia przenikały to ciało, czy równie silne?… Czy równie gwałtowne, czy równie przejmujące?… I najważniejsze: jaka pamięć po nich została?
I oto z tej burzy obaw, niepokojów, pytań zaczęła się w nim rodzić nieoczekiwana dlań dominanta: pożądanie. Nieopanowane, szalone, nieprzytomne pożądanie. Zawsze budziło się w nim nawet na jedną myśl o Monice, lecz teraz było to coś zupełnie nowego, nieznanego, oszałamiającego. Wydała mu się stokroć, tysiąckroć pożądańsza, upragniona, konieczna.
Umilkły wszystkie myśli, został tylko gwałtowny nakaz instynktu, krwi, każdego nerwu: posiąść, zdobyć dla siebie, odzyskać…
W tej fali zalewającej mu mózg zrywały się niejasne, niesprecyzowane podejrzenia: czy będzie się broniła?… Czy nie spróbuje odepchnąć go?… Lecz i tego pragnęła jego nagła żądza, pragnęła przemocy, zwycięstwa brutalnego, fizycznego, bolesnego. Może jeszcze przed paru godzinami, może nie ostygła jeszcze od pieszczot, może odruchem nasyconego ciała będzie próbować odsunąć go od siebie… Chciał tego, chciał walki, chciał przełamać jej wolę, chciał posiąść ją przemocą. Nie rozumiał sam siebie w tej chwili i nie poznawał, nie był jednak zdolny do jakichkolwiek wahań czy refleksyj.
Chwycił ją w ramiona i zgniótł w uścisku. Lecz Monika nie broniła się wcale. Może i w jej podświadomości podobne kłębiły się pożądania, może wybuch namiętności Justyna był dla niej, jakby pojednaniem ich ciał, jakby wzajemnym rozgrzeszeniem ich rozstania…
Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ich dziecko.djvu/282
Ta strona została uwierzytelniona.