Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ich dziecko.djvu/291

Ta strona została uwierzytelniona.

— Było by lepiej nie wychodzić.
Nic nie odpowiedział, gdy jednak podano kawę, zapytała:
— Nie wyjdziesz?…
— Nie wyjdę — bąknął cicho.
Czegóż mógł pragnąć więcej. Przekonał się, że Monice nie zależy na tym, by rozmówić się z Markiem na osobności, przekonał się, że Marek nie szuka takiej okazji. Pomimo to przyjazd przyjaciela wytrącił go z równowagi i gdy Marek przyszedł, witając go, nie umiał pozbyć się sztucznej serdeczności, tym bezcelowszej, że Marek przecie musiał wyczuć tę sztuczność od razu.
Natomiast w zachowaniu się Moniki nie było ani przymusu, ani nienaturalności. Przywitała Marka z radością nie ubarwioną jednak żadnym takim tonem, nie podkreślonym żadnym takim akcentem, który mógłby podrażnić przeczuloną spostrzegawczość Justyna. Była prosta, serdeczna i miła.
— Nie kocha go, nie kocha — powtarzał w myśli Justyn i napełniało go uczucie ulgi.
Marek został na kolacji, był w dobrym humorze, wesoły i swobodny. Gdy Justyn zaproponował mu przeniesienie się z hotelu do nich, odpowiedział:
— Nie, mój drogi. Dziękuję. Wiem, że nie sprawiłbym wam większego kłopotu, ale wolę być w śródmieściu. Zresztą na te kilka dni nie warto.
— Dlaczego tak prędko wracasz? Przecie masz teraz dobrego rządcę, któremu bez obawy możesz zostawić gospodarstwo.
— Tak — przyznał Marek. — Ale skorzystam z tego dopiero za dwa miesiące. Teraz przyjechałem tylko dla interesów. A za dwa miesiące zrobię sobie dłuższy urlop.
— Zamierzasz wyjechać za granicę?
— Jeszcze nie wiem. Pomówimy o tym innym razem.
Justyn nie wypytywał go więcej, lecz domyślił się, że Marek nie chce o tym mówić przy Monice i że powróci do tej kwestii, gdy będą sami.
Jakoż w dwa dni później obaj wybrali się do teatru, a po teatrze do restauracji. Monika ze względu na swój stan nie chodziła od dość dawna do lokali publicznych.
W pewnej chwili Marek powiedział: