Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ich dziecko.djvu/302

Ta strona została uwierzytelniona.

— Ale masz powodzenie. To najważniejsze. Zarabiasz kolosalne pieniądze, jak słyszałem.
Justyn wzruszył ramionami:
— Mówisz tak, jakbyś przywiązywał wielką wagę do pieniędzy, do materialnego powodzenia.
— Bo i przywiązuję — zaśmiał się dr Goczewski. — Już jakiś mędrzec starożytny powiedział: bogactwo nie daje szczęścia, ale pozwala wybrać najmniej przykry rodzaj nieszczęścia. Ale co tu gadać. Nie będziesz przecie twierdził, że powodzenie materialne nie daje ci satysfakcji moralnej?
— Zapewne — bąknął Justyn, rozglądając się po zakurzonym i zawalonym książkami gabinecie.
— Nigdy nie byłeś hipokrytą — z namysłem mówił lekarz. — Pamiętam cię dobrze. Sypiasz nieźle?
— Co? — zdziwił się Justyn.
— Pytam, czy sypiasz normalnie?
— Owszem. O ile nie jestem zdenerwowany.
— Hm… A nie miewasz czasami takich lekkich zaburzeń pamięci?
— Nie.
— No, to doskonale. Pamiętasz naprzykład, żeśmy się przed dwoma laty spotkali w Paryżu?
— W Nicei, — poprawił Justyn.
— Tak, tak. Zawsze miałeś dobrą pamięć. Dużo pracujesz?
— Bardzo dużo.
— A sporty?
— Tylko gimnastykuję się.
Justyn niecierpliwie się poruszył na krześle, gdy zaś Goczewski z kolei zapytał o trawienie, Justyn nie wytrzymał:
— Cóż u licha, badasz mnie, czy co?
— Skądże — łagodnie zaśmiał się lekarz. — Ot, przyzwyczajenie. Więc trawisz dobrze?
— Dajże mi święty spokój z moim trawieniem. Jestem zdrów jak koń.
Goczewski potrząsnął głową:
— Do psychiatry nie przychodzą ludzie zdrowi.
— Oszalałeś?… Przecie powiedziałem ci, że nie o mnie chodzi.