— Czy ty nie masz gorączki, kochanie? — zaniepokoiła się panna Agata.
— Nie, ciociu. Mówię przytomnie. O, zupełnie przytomnie. Dziś jaśniej widzę wszystko niż kiedykolwiek, niż wtedy. I wiem, że nie okłamię siebie. Potrafię rozróżniać te rzeczy: ile w moim grzechu było człowieczeństwa, a ile zwierzęcia. Nie będę okłamywała siebie. Pragnęłam tego nie tylko dla dziecka, zgodziłam się nie tylko dla tego celu. I tu moja główna wina. I za to poniosę karę.
Panna Agata wpiła się wzrokiem w twarz siostrzenicy. Zaczynała rozumieć.
— Kochanie moje — powiedziała cicho. — Nie wolno zaglądać do boskiej księgi przeznaczeń. Ufaj w dobroć boską, a jeżeli ci ufności nie staje, módl się o nią.
— Modlę się, ciociu. Modlę się każdą myślą, każdym uczynkiem…
Panna Agata głaskała jej rękę:
— To i dobrze, i będzie dobrze, i wszystko musi być dobrze — mówiła swoim niskim spokojnym głosem. — Powiadasz: grzech. Ale któż nie grzeszy?… Powiadasz: grzech. Ale już w tym samym, że go widzisz jest skrucha, a Bóg, drogie dziecko więcej ma miłosierdzia niż kar w zanadrzu. Ufaj, maleńka moja, ufaj…
— Gdybym jednak umarła — odezwała się Monika — pamiętaj ciociu, że…
Urwała. Tak ciężko jej było wymówić tę prośbę.
— Co złotko?… Nie umrzesz, będziesz żyła, ale powiedz, ulży ci to.
— Widzisz, ciociu… Boję się o nie…
— O dziecko?…
— Tak. O jego los. Jeżeli mnie nie stanie… Nie wiem, nie jestem pewna, czy Justyn… będzie je kochał, czy potrafi je kochać…
— A on… wie?
— Wie — skinęła głową.
Oczy panny Agaty błysnęła zdziwieniem:
— Od początku?
— Tak.
Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ich dziecko.djvu/310
Ta strona została uwierzytelniona.