Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ich dziecko.djvu/311

Ta strona została uwierzytelniona.

— No więc czego się obawiasz? Czyż nie widzisz, jak on cię uwielbia, jak dba o ciebie, jak drży o twoje zdrowie?…
— Mój Boże, czy widzę! — w oczach Moniki zaszkliły się łzy.
— No właśnie. A gdyby nie chciał tego dziecka, toż byłby inny, toż… Co tu mówić. Patrzę przecie jakim wzrokiem wodzi za tobą. On już je kocha.
— To prawda — przyznała Monika. — Ale wszystko może się zmienić. Wszystko. Niech mnie nie stanie. Pomyśl: jeżeli przyjdzie mu do głowy, że stracił mnie przez to maleństwo… Pomyśl: przez cudze dziecko!… Czy potrafi je kochać?… O, ja wiem, że on jest szlachetny. Wiem, że najsumienniej wypełni swoje obowiązki, że nigdy nie skrzywdzi mego dziecka… Ale czy mu będzie mógł dać to ciepło, tę serdeczną miłość… To nie wiadomo… to nie wiadomo…
Ścisnęła rękę panny Agaty:
— A ono musi mieć dom, musi mieć jakieś kochające serce, musi być szczęśliwe. Bo cóż ono winne?…
— Nie bój się, złotko moje…
— Boję się ciociu.
— A przypomnij sobie swoje dzieciństwo. Tak wcześnie straciłaś rodziców, a przecież nie odczułaś nigdy chyba głodu koło siebie.
— Miałam ciebie, ciociu. To zupełnie inna rzecz.
Przez ciemną twarz starej panny przeszła fala smutku; głos zabrzmiał jakby bólem:
— Tak… To zupełnie inna rzecz… zupełnie inna…
Monika jednak przejęta własnymi myślami, nie zwróciła na to uwagi i zaczęła:
— A jeżeli mnie nie stanie, ty zastąpisz memu maleństwu matkę. Będziesz je kochała jak mnie.
— Jak ciebie?… Jak ciebie?… O, tak nikogo już kochać nie potrafię, chyba nie potrafię. Ale niesłuszne są twoje obawy o uczucia Justyna. Pewna jestem, że będzie najlepszym i najczulszym ojcem. Przecież on już dziś o niczym innym mówić nie umie, jak tylko o tym dziecku. Nie, kochanie. Niepotrzebnie trapisz się rzeczami, które nigdy nie nastąpią. A zresztą…
Urwała, lecz po chwili namysłu zapytała: