— Czy zechcesz mi powiedzieć, kto jest ojcem?…
Monika potrząsnęła głową:
— Sama nie wiem…
— Jakto nie wiesz?…
— Och, oczywiście, że wiem, kto jest ojcem w znaczeniu, że tak powiem fizycznym. Ale mówię o czym innym. Przecież to Justyn… On chciał mieć to dziecko i…
— I co?
— I dla niego je będę miała. Dla niego. Rozumiesz? Czyż w takim wypadku nie można powiedzieć, że ten ktoś trzeci był tylko czymś przygodnym?…
Panna Agata spojrzała jej w oczy:
— A ty, ty możesz tak powiedzieć?
— Nie — cicho odpowiedziała Monika.
— To Marek? — zapytała panna Agata.
— Marek.
— Domyślałam się tego.
— Ale przysięgam ci, ciociu — Monika gwałtownie ścisnęła jej rękę — przysięgam ci, że chciałam tego dla Justyna, dla jego szczęścia, że nigdy nie zdecydowałabym się na taki krok w innym celu. Poza Justynem nie istnieje dla mnie świat. Kocham go z każdym dniem bardziej i wolałabym sto razy umrzeć niż go skrzywdzić, niż kłamstwem mu zapłacić za jego miłość. Wierzysz mi?
— Wierzę. Z tego jednak wynika, że on…
— Ach, nie mogę o tym mówić, ciociu, — przerwała. — Nie mogę. Nie mam prawa.
— Rozumiem, kochanie.
— I nigdy nie zaczęłabym tej rozmowy. Nigdy, nawet tobie, ciociu, nie powiedziałabym prawdy, gdyby nie strach, co się stanie z tym maleństwem, jeżeli ja umrę. Ale teraz ty wiesz, ty będziesz wiedziała jak należy postąpić, jeżeli Justyn… jeżeli to maleństwo stanie się ciężarem dla Justyna…
— Bądź spokojna, Moniko. Nie myśl już o tym więcej, a teraz postaraj się zasnąć.
W tej chwili drzwi się uchyliły. Na progu stanął Justyn:
— Nie śpisz? — zapytał. — Obudziłem się i coś mi powiedziało, że nie śpisz. Czy źle się czujesz?
Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ich dziecko.djvu/312
Ta strona została uwierzytelniona.