Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ich dziecko.djvu/315

Ta strona została uwierzytelniona.

W dalszych pokojach panował ruch. Zza drzwi dobiegały odgłosy rozmów. Byli tam lekarze, pielęgniarka i panna Agata.
— Wszystko odbywa się pomyślnie — powiedział Justyn takim tonem, jakby sam siebie chciał upewnić.
— Tak — mruknął Marek.
— Ale dłużej nie mogę wytrzymać. Pójdę tam.
— Nie, zostań.
— Oszaleję.
Marek odwrócił się:
— Daj mi papierosa.
Justyn podał mu pudełko. Ręce mu drżały.
— Która godzina? — zapytał patrząc na zegar.
— Opanuj że się — położył mu na ramieniu rękę Marek.
— Tak, tak. Masz rację. Moje nerwy… Co to…
Do ich uszu doleciał jakby stłumiony krzyk.
— To teraz — przygryzł wargi Justyn.
Do pokoju wszedł dr Borkowski. Justyn zwrócił się doń:
— Czy już?
— Jeszcze nie — z uśmiechem odpowiedział lekarz. — Ale z pana niecierpliwy ojciec. Che… che…
Justyn wziął go za łokieć:
— Nie ma niebezpieczeństwa?
— Żadnego, drogi panie. Wszystko idzie dobrze.
— A dlaczego to trwa tak długo.
Doktór zaśmiał się:
— Pan urodziłby prędzej?…
— Niech pan nie żartuje, doktorze — skrzywił się Justyn.
Marek powiedział:
— Zanosi się na długotrwały deszcz. Powinieneś zdrenować ten trawnik. Będzie z niego kałuża.
Lekarz wrócił do sypialni i znowu zostali sami. Justyn usadowił się w kącie sofy i siedział milczący.
Z początku drażniła go obecność Marka. Stopniowo jednak przychodziły refleksje, a za nimi uspokojenie. Przyjazd Marka zapewne był przykrym zaakcentowaniem rzeczywistości, jakże jednak mógł mu odmówić moralnego prawa do zamanifestowania tych uczuć, które i w nim musiały się zrodzić…
Rozmyślania Justyna przerwał głos Marka.