Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ich dziecko.djvu/316

Ta strona została uwierzytelniona.

— Telefonowała do mnie rano Janka.
— Z Brohiczyna?
— Tak. Pytała o zdrowie Moniki i prosiła, bym zapytał ją i ciebie, czy nie chcecie, by przyjechała.
Justyn chrząknął:
— Było by nam bardzo miło…
— Nie o to chodzi. Janka przyjechałaby tylko wówczas, gdyby się okazało, że może się tu na coś przydać. Powtarzam ci tylko dlatego, że obiecałem to Jance. Widzę jednak, że jej obecność byłaby zbyteczna. Jest przecie panna Agata i to wystarczy.
— Dla pani Janki, przypuszczam, wyjazd do Warszawy teraz w środku lata nie byłby przyjemnością — delikatnie zauważył Justyn.
Marek nie zdążył nic odpowiedzieć, gdyż w tej właśnie chwili zza drzwi sypialni rozległ się — płacz dziecka.
— Boże! — zerwał się Justyn.
Serce załomotało mu w piersi i krew uderzyła do głowy.
— Już — powiedział Marek. Twarz mu lekko przybladła.
— Wejdę tam — zawołał Justyn.
— Nie, nie trzeba — Marek położył mu rękę na ramieniu. — Nie trzeba. Miej jeszcze trochę cierpliwości.
Justyn chwycił go gwałtownie za rękę:
— Ona nie żyje, ja wiem, że ona nie żyje — powtarzał gorączkowo.
— Przestań — szorstko przerwał Marek. — To jest nonsens.
Drzwi otworzyły się. Na progu stanęła panna Agata. Jej twarz promieniała uśmiechem:
— Wszystko pomyślnie — powiedziała.
Potem zwróciła się do Justyna i wyciągnęła doń rękę:
— Winszuję panu. Urodził się panu syn.
— Syn?! Boże!… A Monika?… Jak się czuje?…
— Zupełnie dobrze. Za kilka minut będzie pan mógł wejść do niej.
— I nie ma żadnej obawy?…
— Żadnej.