Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ich dziecko.djvu/318

Ta strona została uwierzytelniona.

dotyk nad wyraz przykry. Zapanował jednak nad uczuciem wstrętu i zaczął całować ręce i nóżki noworodka.
— Synku mój, mój synku, mój synku — powtarzał z rosnącą egzaltacją.
— No, dosyć tych pieszczot — zawyrokowała panna Agata. — Niech pan teraz przyjmie tych panów. Śniadanie jest na stole.
Justyn jeszcze raz ucałował dziecko, potem ręce i usta Moniki i wyszedł do gabinetu, gdzie Marek rozmawiał z obu lekarzami.
Gdy wreszcie skończyło się śniadanie i lekarze wyszli, Marek zapytał:
— Jeżeli nie masz nic przeciw temu, chciałbym Monice złożyć życzenia.
— Naturalnie, naturalnie — zerwał się Justyn. — Zobaczę, czy można.
Zapukał do sypialni. Dziecko leżało obok Moniki. Widok ten rozczulił Justyna:
— Moja ty mateczko maleńka! — szepnął rozpromieniony.
Gdy panna Agata zabrała maleństwo, zapytał:
— Czy pozwolisz wejść Markowi? Chce złożyć ci życzenia.
— Owszem, Justynie, ale…
Nie dokończyła, a on widocznie w obawie, by nie powiedziała czegoś, co mogło by ją zdenerwować, pośpiesznie zawołał:
— Niech przyjdzie, tak, tak.
Uchylił drzwi:
— Marku. Chodź. Monika prosi.
I jednocześnie sam wyszedł, usprawiedliwiając się:
— Zaraz wypalę papierosa i wrócę.
Nie mógł tu zostać. Zdawał sobie sprawę, że swoją nieobecnością przy ich rozmowie wyrządza przykrość Monice, ale przecież nie był zdolny do pozostania. Nie potrafiłby znieść widoku ich oczu, które muszą przecie sobie powiedzieć wszystko to, czego nie wymówią może ich usta.
Minął się w progu z Markiem i poszedł do gabinetu.
Jedyne, na co się zdobył, to zostawienie drzwi otwartych. Z sypialni wyraźnie dobiegały go słowa jej i jego. Wiedział, że