Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ich dziecko.djvu/319

Ta strona została uwierzytelniona.

umyślnie mówią głośniej, by mógł ich dokładnie słyszeć i zawstydził się za nich i za siebie.
Należało właściwie zamknąć drzwi, lub przejść do jadalni, lecz nie mógł się na to zdecydować. I tak przecie wiedział, że Marek w rozmowie z Moniką nie powie nic ważkiego, że oboje najstaranniej będą unikali najlżejszej bodaj aluzji do tych spraw drażliwych.
Marek mówił:
— Wyglądasz tak świeżo i ładnie jakbyś wróciła właściwie z kuracji wypoczynkowej. Chyba nie cierpiałaś wcale?
— Trochę. Ale przyznam ci się, że spodziewałam się czegoś znacznie gorszego. Dzięki Bogu minęły już wszystkie niepokoje. I wyście, biedacy, pewno mieli trochę strachu o mnie?
— Niewiele. Jeżeli o mnie chodzi, byłem przekonany, że wszystko skończy się pomyślnie. A Justyn, jak to zwykle on, musi przy każdej sposobności borykać się ze swoim nadmiarem imaginacji. No, ale teraz i on już nie zdoła chyba wymyślić żadnych złych przeczuć.
Zaśmiał się, a Monika dodała wesoło:
— Co ja mam zmartwień z tym kochanym imaginatorem?
— No, teraz będzie musiał ustatkować się i nabrać równowagi. Wypada mu nawet zapuścić brzuszek.
— Justynie! — zawołała. — Słyszysz?
— Słyszę. Niech mi tylko Marek powie, jak się to robi!… — odpowiedział z gabinetu Justyn, starając się nadać swemu głosowi ton również żartobliwy.
— To proste: mało ruchu i dużo piwa. No, ale w każdym razie jesteś zmęczona i nie powinienem dłużej cię nudzić — zwrócił się do Moniki. — Pozwól, że ci ucałuję ręce i jeszcze raz złożę życzenia.
— Dziękuję ci, Marku.
Zaraz potem zaczął się żegnać i wyszedł.
— Jak to subtelnie z jego strony — pomyślał Justyn, — że nie poprosił o pokazanie mu dziecka. A ta wstrzemięźliwość musi go przecież drogo kosztować.
Po Marku jednak trudno było zawsze poznać, co przychodzi mu z łatwością, a co wywołuje w nim walkę.
Od tego pamiętnego dnia przychodził codziennie na kilka