Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ich dziecko.djvu/324

Ta strona została uwierzytelniona.

Monika opuściła głowę:
— Mylisz się, Marku — szepnęła.
— Mylę się? — zapytał dziwnym głosem.
— Tak, bo już nie przeklinam tych dni. Po prostu muszę o nich zapomnieć, muszę, bo inaczej nie ma przede mną życia, bo inaczej kłamałabym miłość Justynowi, a Justyna kocham. I nie myśl, bym chciała cię odsunąć od Jureczka. Nie. Ale pamiętaj, że jest on synem Justyna.
Marek zamyślił się.
— Nie chcę tego kwestionować. Było by śmieszne, gdybym chciał walczyć o jakieś prawa dla siebie. Wszystko, co od was otrzymuję i tak pozostanie tylko i wyłącznie waszą łaską…
W jego głosie zabrzmiała nuta goryczy.
— Ale — ciągnął — nie zdołasz dokonać takiego cudu, by to dziecko przestało być moim dzieckiem, chociaż nigdy się o tym nie dowie, chociaż nigdy nie nazwie mnie ojcem. Dziedziczy moją krew, odziedziczy moje zalety i wady, odziedziczy może moje rysy…
W oczach Moniki błysnął lęk:
— Marku! Pomyśl jakim to byłoby ciosem dla Justyna.
— Więc cóż na to poradzić — niecierpliwie wzruszył ramionami. — Tego już nic nie zmieni. A ty, Moniko, codziennie patrząc na twego syna, będziesz wiedziała, że to nasz syn. I to będzie jedyną moją pociechą.
Zakryła oczy rękami:
— Nie, Marku… Po co mi to mówisz, po co?
— Gdybym nawet nie powiedział, poznałabyś prawdę sama.
— Więc to błędne koło nigdy się nie skończy?…
— Nigdy. Sami weszliśmy w nie, sami, samiśmy zamknęli w nim swoje życie. I nie ma już rady. Boli mnie to, że dla ciebie, Moniko, jest to tylko rozpaczą…
— A czymże jest dla ciebie! Szczęściem?!
— Dla mnie?… Czy ja wiem… W każdym razie jakąś namiastką szczęścia. W każdym razie jedyną rzeczywistością i jedyną treścią, którą żyję i którą zawsze już żyć będę.
W Monice obudził się bunt:
— A właśnie! To twoja wina. Wszyscy troje moglibyśmy