Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ich dziecko.djvu/326

Ta strona została uwierzytelniona.

— Jest jeszcze jedno wyjście — zaczął.
— Jakie wyjście?
— No, powiedzmy jakieś zapalenie płuc, czy katastrofa samochodowa…
— Marku!
— Cóż — wzruszył ramionami — to rozwiązało by wiele. Nawet w pamięci o zmarłych nie wypada żywić goryczy. I kto wie, może to było by najmądrzejsze…
Chwyciła go za rękę:
— Nigdy tego nie zrobisz! Nigdy! Znienawidziłabym i siebie i ciebie i to… nasze dziecko.
Twarz Marka rozpromieniła się:
— …nasze dziecko — powtórzył jak echo.
Monika jednak opanowana obawą nie zwróciła na to uwagi:
— Przysięgnij mi, Marku, że tego nie zrobisz, przysięgnij!
— Nie zrobię — potrząsnął głową.
— Jak mogłeś nawet tak myśleć — uspokajała się.
— Mój Boże. Różne człowiekowi przychodzą myśli do głowy, gdy już się znajdzie jak na bezludnej wyspie.
— Bo sam szukasz bezludności.
— Nie, nie szukam. Przecie nie po to uciekłem z Zapola. Przecie nie po to wziąłem na siebie rolę upiora, który błąka się po waszym życiu…
— Co ty wygadujesz!
— Tak jest. Czymże mogę być innym dla was, jak nie widmem, co swoją dokuczliwą obecnością zatruwa wasze dni, co jak nieznośne przypomnienie nie schodzi z waszych oczu… Och, czuję doskonale to wszystko. I wierzaj mi Moniko, że nie opływam w radościach, żywiąc się okruszynami z waszego szczęścia, które wypraszam jak żebrak.
— Marku! Przestań!
— A widzisz, nawet zaprzeczyć nie możesz. Tak… A czasami zastanawiam się nad tym, czy moja drażniąca obecność nie jest zwykłym szantażem, czy przynajmniej w waszych oczach nie przybiera kształtu szantażu…
— Czy chcesz nas obrazić? — zawołała oburzona.
— Nie. Nie posądzam was przecie o to, że świadomie uważacie mnie za szantażystę. Ale nie dziś to jutro i ty i Justyn