Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ich dziecko.djvu/333

Ta strona została uwierzytelniona.

— Wspomniałeś, że ten Kalenda to uczciwy człowiek.
— Kalenda, no tak, zapewne…
— Więc?…
Justyn zniecierpliwił się:
— Powtarzam, że nie radzę ci.
— Jeszcze się namyślę — po pauzie odpowiedział Marek. — W każdym razie chciałbym porozmawiać z tym Kalendą.
— Jak chcesz.
— O której można go zastać w biurze?
— Doprawdy nie wiem — tamując irytację odpowiedział Justyn.
Marek jednak nie zrażał się:
— Najlepiej będzie jeżeli pojadę z tobą jutro na budowę. Tam go na pewno zastanę.
— Ależ służę ci, możemy pojechać nawet zaraz — zawołał Justyn z niezbyt uprzejmą gotowością.
— Dobrze. Jedziemy.
Po drodze obaj milczeli. Justyn widział całe niebezpieczeństwo projektów Marka. Nie ulegało wątpliwości, że Marek tylko przez wzgląd na Jureczka i na Monikę chciał wyzbyć się Zapola, by na zawsze już osiedlić się w Warszawie. Obaj rozumieli to doskonale. Justyn jednak za żadną cenę nie chciał do tego dopuścić. Nie dlatego, że wchodziła tu w grę Monika. Jej uczuć, jej wierności był pewien tak jak i własnych. Zresztą i Marka nie mógł posądzać o jakiekolwiek zamiary nielojalne.
Chodziło tylko o Jureczka. I tu Justyn wiedział, że stała obecność Marka może być fatalną przeszkodą w tych planach, które sobie ułożył. Już nieraz z obawą patrzał na przesiadywanie przyjaciela w dziecinnym pokoju. Bał się wpływu Marka na budzącą się psychikę dziecka. I postanowił walczyć o nią chociażby miało to za sobą pociągnąć najgorsze następstwa, nie wyłączając zerwania przyjaźni, chociaż tak wysoko ją cenił.
Ze swej strony i Marek cenił ją nie mniej i wszelkiemi sposobami starał się uniknąć jej poderwania już nie tylko dlatego, że odsunęłoby go to od domu Kielskich i od własnego syna, lecz od lat zżył się z tą przyjaźnią, stała się dlań integralną czcią jego życia.
Doskonale też zdawał sobie sprawę z tego, że przyjaźń ich,