Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ich dziecko.djvu/338

Ta strona została uwierzytelniona.

żał ten gmach za najlepszą i najciekawszą ze swych dotychczasowych prac, gdy zaczął oprowadzać Marka po budowie, zapomniał o wszystkim i z wielkim ożywieniem tłumaczył przyjacielowi różne szczegóły.
Gmach rzeczywiście zapowiadał się imponująco. Justyn miał prawo nim się chlubić. Z właściwą swemu talentowi harmonią połączył tu nowoczesną technikę i postulat użyteczności z pięknem specyficznego, z lekka archaicznego stylu. Na piątym piętrze urządzone były obszerne tarasy. Na zakończenie Justyn chciał pokazać Markowi solarium. Przejście to było niewygodne, gdyż część rusztowań zdjęto i trzeba było iść po prowizorycznie ułożonych i chybotliwych deskach.
— Uważaj tu — powiedział Justyn — bo jeden zły krok, a można…
I nie dokończył. Nagły trzask osuwającej się deski, tuman wapiennego i ceglastego pyłu i Justyn, który na szczęście zdołał uchwycić rękami poprzeczną belkę, zawisł nad trzydziestometrową przepaścią.
Marek od razu zorientował się w sytuacji, położył się na ziemi i wyciągnął ręce, by dosięgnąć do rąk Justyna.
— Czekaj — powiedział — i trzymaj się jeszcze przez chwilę zaraz cię wyciągnę.
— Wołaj ludzi, nie dasz rady — szepnął Justyn.
— Trzymaj się — spokojnie odpowiedział Marek.
Podciągnął się jeszcze bliżej, zaczepił stopy o belkę i wreszcie dosięgnął do Justyna. Niestety nie mógł uchwycić go za kołnierz marynarki, nie miał zaś dostatecznie pewnego oparcia, by spróbować wyciągnąć go za ręce.
— Na pomoc, na pomoc! — zaczął wołać. — Ludzie, na pomoc!
— Nie zdążą — szepnął blady jak trup Justyn.
— Na pomoc! — krzyczał Marek.
Gdzieś w dole odezwały się głosy i zatupotały czyjeś kroki.
Na czoło Justyna wystąpił kroplisty pot.
— Ręce mi martwieją — powiedział. — Już nie mogę dłużej.
— Czekaj, pomogę ci — przez zęby powiedział Marek i za-