Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ich dziecko.djvu/34

Ta strona została uwierzytelniona.

— To niemożliwe.
— Daję ci słowo.
— Więc zmienisz zdanie, gdy ją poznasz bliżej, gdy będziesz ją częściej widywał…
— Nie będę jej widywał — wzruszył gwałotwnie ramionami. — Nie interesują mnie tego rodzaju istoty.
— Justynie!
— Tak, właśnie tak. I dziwię się, co cię mogło w niej zająć? Ukrywałeś przede mną, przez cały czas ukrywałeś te… zaloty. I powiem ci dalczego! Wstydziłeś się! Wstydziłeś się, bo ona jest pospolita, banalna, przeciętna. Zwykłe zero. Panienieczka. A potrafi też być wulgarna. Taki dowcip na przykład, jak z tą fotografią!… Wysoce niesmaczny, wysoce.
Domaszewicz westchnął:
— Spodziewałem się tych wszystkich zarzutów…
— Ja myślę!
— I zapewniam cię, że się mylisz.
Justyn zaśmiał się:
— O?… Już jesteś aż do tego stopnia zaślepiony?…
— Pozwól — zmarszczył brwi Marek. — Mylisz się nie tylko przypisując jej wady, których ona nie ma, ale i przypisując jej i mnie uczucia, które też nie istnieją, a o które robisz mi tu scenę zazdrości.
— Scenę zazdrości?
— Oczywiście. I nie wiadomo po co.
— Ale wiadomo o co!
— Więc o co?
— Jesteście na ty! — tonem oskarżenia wyrzucił z siebie Justyn.
Domaszewicz kiwnął głową:
— To prawda. Lubimy się bardzo. Mamy do siebie wiele wzajemnej sympatii.
— Dlaczego nie powiesz bez ogródek: — miłości!
— Justynie! Gadasz bracie, głupstwa. Myślałem, że jesteś lepszym psychologiem. Tu nie może być mowy o miłości…
— Ona nie jest warta twego małego palca!
— Mylisz się — z kamiennym spokojem odpowiedział krótko Marek.