Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ich dziecko.djvu/340

Ta strona została uwierzytelniona.

biegał siny ślad. Mięśnie na plecach i na karku bolały bardzo.
— Ale też pan ma nie byle jaką siłę — z podziwem mówił majster.
Justyn leżał blady i nieprzytomny. Przyniesiono wodę i zaczęto go cucić.
— O, już otwiera oczy, powieki drgają — zawołał jeden z robotników.
— Nic mu nie będzie — powiedział drugi. — To tylko ze strachu.
Po chwili Justyn odzyskał przytomność, lecz minęło kilka minut zanim mógł wydobyć z siebie głos. Majster zaczął tłumaczyć się, że nie jest winien wypadkowi, bo rusztowanie już tu nie było potrzebne, a tylko sam inżynier Kalenda kazał położyć te deski dzisiejszego ranka, bo chciał coś jeszcze zobaczyć na tarasie.
Nadszedł właśnie sam Kalenda. Przestraszył się bardzo.
— Pan Kielski stąpnął na tę deskę — opowiadał majster — a ona się obsunęła i gdyby nie to, że pan Kielski uchwycił się za poprzeczkę, nie daj Boże!… Kiedy nadbiegłem, to pan Domaszewicz trzymał pana Kielskiego za rękę. Dzięki Bogu, że wytrzymał…
— To cud prawdziwy.
— Niewiele brakowało, a nie wytrzymałbym — powiedział Marek.
— Jak się pan czuje? — pochylił się Kalenda nad Justynem.
— Dziękuję, już lepiej.
I spróbował wstać. Oparłszy się jednak na ręce, syknął z bólu.
— Zdaje się, że mam złamaną czy zwichniętą rękę — powiedział.
— To jest niemożliwe — odezwał się Marek — Pewno masz tylko naderwane ścięgna.
— To jest zupełnie prawdopodobne — przyznał Kalenda. — W każdym razie zaraz musi pan jechać do lekarza. Takich rzeczy nie należy zaniedbywać.
Pomógł Justynowi wstać i zaczął go przepraszać za wypadek.