Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ich dziecko.djvu/347

Ta strona została uwierzytelniona.

się lepszy od niego rolnik. Natomiast w sprawach budowlanych jest zupełnym laikiem. Osobiście uważam za nonsens, by ktokolwiek brał się do interesów takich, na których się nie zna. A zrozumie pan, że w tym wypadku…
— Oczywiście — podchwycił inżynier. — Chodzi o pańskiego przyjaciela.
Justyn zarumienił się z lekka:
— Nie tylko dlatego — powiedział pośpiesznie. — Wchodzą tu w grę rozmaite… wielce rozmaite przyczyny… Jakby to panu wyjaśnić… Moralne, a także i finansowe. Z jednej strony nie chciałbym, by mój przyjaciel stracił pieniądze, co zawsze jest możliwe…
— No, teraz mamy świetny okres budowlany…
— Ale to może minąć.
— Jeżeli o to chodzi, panie Justynie, to wątpię. Na przedsiębiorstwie budowlanym nikt dziś stracić nie może.
— Chyba, że ktoś się na tym nie zna — z naciskiem powtórzył Justyn.
— I jeżeli trafi na nieuczciwego wspólnika, a mam wrażenie, że…
— Przy panu, panie Wacławie, nic mu nie grozi, ale nie wiadomo, czy się pogodzicie w interesach, czy nie rozstaniecie się, a wówczas?… Majątek raz sprzedany trudno odkupić. Majątek ten zresztą nie powinien wyjść z jego rąk. Od kilkuset lat należy do nich. Może i ja jestem w tym trochę zainteresowany, gdyż na hipotece Zapola mam dość znaczną sumę i uważam, że lepiej nie mógłbym jej ulokować. Ale to nie są wszystkie względy najważniejsze. O tamtych trudno mi mówić, jeżeli pan pozwoli zamilczę o nich zupełnie…
— Ależ naturalnie… Nie obchodzą mnie one zupełnie. Chce pan zatem, bym nie przyjął propozycji pana Domaszewicza?
— O to chciałem pana prosić.
Inżynier zamyślił się:
— Właściwie mówiąc — odezwał się po chwili — propozycja pana Domaszewicza byłaby mi bardzo na rękę. Skoro jednak pan, panie Justynie, żąda, bym ją odrzucił…
— Tylko proszę — poprawił Justyn.
— A więc dobrze.