Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ich dziecko.djvu/351

Ta strona została uwierzytelniona.

Monika wzięła jego rękę:
— Dobrze, Justynie. Pomówię o tym z Markiem.
Pocałował ją:
— Dziękuję ci, Moniko. Bo wiesz, że już najdziksze pomysły przychodziły mi do głowy. Naprawdę gotów byłbym zabrać ciebie i Jureczka i wyjechać na stałe z kraju.
— Nie kłopocz się tym więcej. Sądzę, że zdołam skłonić Marka do zaniechania tych projektów.
— Dziękuję ci — powtórzył z ulgą.
Wiedział, że ta obietnica nie przyszła Monice łatwo. I nie mylił się wcale.
Rzeczywiście perspektywa takiej rozmowy z Markiem była dla Moniki nad wyraz przykra. Toteż odkładała ją z dnia na dzień. Któregoś jednak ranka nadarzyła się odpowiednia okazja i temat nasunął się niejako sam. Marek towarzyszył Monice w wędrówce po sklepach, gdzie wybierali urodzinowe prezenty dla Jureczka. Gdy wracali, Marek powiedział:
— Czy pamiętasz ten sztucer, któryś mi ofiarowała po moim powrocie z frontu?
— Tak — zaśmiała się. — Pamiętam i to, że bałam się piekielnie wziąć ten morderczy przyrząd do ręki.
— Wyobraź sobie, że spotkała mnie wielka przykrość. Otrzymałem niedawno wiadomość, że sztucer skradziono. Pewno ktoś ze służby.
— Nie martw się. Na gwiazdkę dostaniesz taki sam.
Nie, dziękuję. To byłoby zupełnie coś innego. Zresztą, nie poluję teraz.
— No, teraz nie, ale w Zapolu będziesz polował po dawnemu.
— Nie wrócę już do Zapola.
— Jak to nie wrócisz? — udała zdziwienie.
— Postanowiłem Zapole sprzedać.
— Chyba nie mówisz tego poważnie?
— Zupełnie poważnie.
— Ale dlaczego?
Wzruszył ramionami:
— Administrator źle gospodaruje, majątek marnieje…
— Więc powinieneś zająć się sam gospodarstwem.