Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ich dziecko.djvu/352

Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie — potrząsnął głową. — Ja już zostanę w Warszawie.
— Trudno mi cię zrozumieć — powiedziała po namyśle. — Zawsze zdawało mi się, że jesteś do Zapola ogromnie przywiązany… Że widzisz w nim nie tylko materialną wartość… A teraz nagle…
— Po pierwsze wcale nie nagle, a po wtóre żadna wartość nie jest niezmienna.
— Więc cóż wpłynęło na zmianę wartości Zapola?
Marek uśmiechnął się:
— Zamieszkajcie w Zapolu — powiedział. — Albo spraw cud, by się przeniosło pod warszawskie rogatki…
— Nie, Marku — zawołała z naciskiem. — Nie wolno ci tego robić. Sam mówiłeś, to wasza siedziba od trzystu z górą lat i teraz dla jakiejś przemijającej fantazji chcesz to oddać w cudze ręce?
— Nie sprzedawałbym dla przemijającej fantazji. Moje „fantazje“ nie przemijają tak łatwo.
— Byłby to krok szaleńczy.
— Przeciwnie. Bardzo rozsądny. Gospodarstwo niszczeje i nie ma sensu czekać aż zmarnieje do reszty.
— Więc twoim obowiązkiem jest wrócić do gospodarstwa.
Spojrzał na nią z wyrzutem:
— I ty to mówisz, Moniko?
— Mówię i zapewniam cię, że jestem wprost oburzona.
— Czy… to cię oburza, że chcę być z wami?
— To, że chcesz popełnić rzecz, nie do darowania, coś co nie da się później cofnąć, dla zaspokojenia kaprysu.
— Nazywasz to kaprysem?
— Tak, bo powiedzmy po roku, czy po trzech latach możesz zmienić się twój pogląd na te sprawy.
— Nie zmieni się.
— Więc może zmienić się sytuacja.
— Jak to sytuacja?
— No, mój Boże, różne zajść mogą zmiany… Robisz to przez wzgląd na nas, a nie bierzesz pod uwagę tego, że my możemy, powiedzmy, umrzeć… Albo wyjechać…
— Po co?